Dzisiejsza notka jest pożeganiem z cudowną stroną harrypotter.org.pl oraz jej wspaniałą załogą. Nie mam zbyt wiele czasu, a i też Elizabeth bardzo skąpo oddaje swe wspomnienia. Ona nie chce wyraźnie pokazać całej historii, więc to co wiem zapiszę wam w urywkach. Proszę, żeby mój pamiętnik został usunięty.
- Dziecko z Łapą?! Czyś ty oszalał, kretynie?! Remus - wybacz, lubię cię, lubię jego, powiedzmy... ale dziecko?! Eliza ma w istocie dziecko, ale nie z Łapą tylko z Arthurem, który po tym jak ona brutalnie go potraktowała po wspólnie spędzonej nocy, wyjeżdża i wraca po kilku tygodniach, kiedy to już Eliza jest przyjaciółką Remusa, jej relacje z Łapą wiążą się, a ona jest dalej taką straszną jędzą. On ją zostawia, ale długo przed tym rozmawiają. Wkrótce ginie - Elizabeth nie może wybaczyć sobie jego śmierci, po której zaraz dowiaduje się, że jest w ciąży. Śmierć i nowe doświadczenie, przerażenie z powodu oczekiwanego dziecka jak i zarówno rola podwójnego agenta, którą narzuca jej Dumbledore (to Snape okazuje się zdrajcą) zmieniają ją w pewien sposób. Później rodzi dziecko, gdy tymczasem Lily i James dochodzą do siebie po tym jak Evans poroniła i czekają prawie dwa lata nim nie urodzi się Harry.
Razem z Łapą wychowuje dziecko, Syriusz jednak co jakiś czas wyjeżdża zostawiając ją. Ich relacje zabliźniają się, Elizabeth się zmienia, ale w dalszym ciągu jest trochę zła, ale też Syriusz nie jest ideałem więc żyje im się dobrze, szczególnie wtedy, gdy ich relacje przeistaczają się w gwałtowny, burzliwy i namiętny romans. Mała Janice, którą wychowują razem jest dla nich najważniejsza. Jednak, w momencie, gdy zostają narzeczonymi Black zaprasza swoją ukochaną do domu matki swojego dziecka, które ma dwa latka (ot taka hogwarcka wpadka naszego bohatera). To powoduje w nich spięcie. Jednak udaje im się przetrwać. Choć Janice okazuje się charłakiem, oni dalej są ze sobą mimo trudnych doświadczeń, już jako małżeństwo. Harry ma roczek. Snape zdradza, Peter umiera, Lily i James umierają, a Syriusz idzie do więzienia. Elizabeth morduje Labusa Dumbledore’a. Jej relacje z Blackiem po jego powrocie z więzienia są dramatyczne. Postanawiają, że nie będą już razem, bo też nie umieją już dłużej ze sobą być. Nie wiem co z losem Janice. Potrafię wam powiedzieć tylko tyle. Żegnajcie.
19. "Pierwsze spotkanie z Łapą, co wywołało jeden szczególny błąd" Dodała Victorie
Niedziela, 28 Listopada, 2010, 19:22
Ok... Witaj Doo, cieszę się, że zagościłaś w moich skromnych progach, ja również pojawię się u ciebie i to już za nie długo. Przeraziłaś mnie. NIE!! Opowiadanie nie powstało na podstawie zmierzchu!! Dużo, dużo wcześniej, jeszcze nim coś takiego było w Polsce, a później ja je opuściłam - musiałam troszkę dojrzeć, no i w między czasie powstał jeden, jedyny rozdział zafascymowany zmierzchem, którą to książkę czytałam, a na którą obecnie mogę spojrzeć z wielkiego dystansu. Ten rozdział wspominał o powiązaniu chłopaka Elizabeth - Draco Amadeusza Malfoya (brat Lucjusza) z wilkołakami. Ogółem kicz lał się strumieniami. W każdym razie opuściłam stronę na dość długi okres i wróciłam w pełni sił umysłowych i wenowych .
_________________
Scena z Syriuszem we wspomnieniach była trudna, wybaczcie mi proszę jeśli coś poszło nie tak. Chciałam skupić się na uczuciach, a nie wiem czy przez tą dziwną plątaninę jaką stanowi to wspomnienie udało mi się je wydobyć.
Wspomnienia
-Hej, człowieczku. Jak tam leci dzień?
Lily zwaliła się na kanapę prawie do góry nogami, uśmiechając się na pół wesoło, na pół smutno. Jego brwi zadrgały nieco, na wyraz jej twarzy.
-Znowu Severus Smarkerus, czy tym razem James?
-Ten pierwszy. Ale jak mu coś zrobisz to własnoręcznie wyrwę ci wszystkie włosy z…
-Oho, brzmi groźnie. No ciekaw jestem do czego by tam panna Evans chciała zaglądać, skoro jest oficjalną narzeczoną Jamesa Pottera! – mruknął to ostatnie już przeciągając długo i głośnym głosem. Zaśmiał się, cicho, gardłowo, gdy w odniesieniu do jego słów kilka głów należących do przedstawicielek płci pięknej zwróciło się ku Lily z wyrazem czystej nienawiści na twarzach, a ta zanurkowała jeszcze niżej wciąż zwrócona nogami do góry, opartymi o kanapę, z twarzą zalaną rumieńcem.
-Łapa, spokój.
-Już do mnie mówisz jak do psa. – kolejny wybuch śmiechu diabelnie przystojnego młodego mężczyzny ze smutnym błyskiem w oczach, pochylonego nad kwarteczką ognistej whisky, przyciągnął zazdrosne i „kochające” spojrzenia młodych, napalonych dziewic.- Pozwól o pani, że zostanę twym pieseczkiem. – wyciągnął dłonie przed siebie udając psa.
Lily zaśmiała się cicho, po czym klepnęła go mocno w kolano, gdy pił kolejną szklaneczkę alkoholu. Sprawiła tym, że omal nie rozlał więc zerknął na nią ze zmarszczonymi brwiami i lekkim grymasem złości na ustach. Ruda zupełnie nie przejęła się zachowaniem przyjaciela, natomiast wpatrywała się w niego tymi zielonymi, wielkimi oczami, na których określenie James Potter znajdował tysiące przymiotników i wciąż wymyślał nowe. Ale TO akurat spojrzenie znaczyło tylko kłopoty.
-Co się dzieje?
-Nic. – zupełnie banalna odpowiedź, każdego innego by zniechęciła, tylko nie ją.
-Przecież widzę, że u ciebie też coś jest nie tak. Zwierz się, poczujesz się lepiej. – zapewniła z łagodnym uśmiechem zmieniając pozycję na siedzącą już w normalnej kolejności (głowa na górze na oparciu, nogi podkurczone pod siebie). Pozycję według niej zachęcającą do zwierzeń. Tfe.
-Nic. Taki banał. – dodał, kiedy już otwierała usta zirytowana jego drugim nic.
-Taki banał? To może okazać się ważną rzeczą w twoim życiu! – zapewniła ściągając znów na nich uwagę kilku osób.
-Dobra. – westchnął w końcu. – Popatrz na mnie i powiedz mi co jest ze mną nie tak, że każda z nich chciałaby ze mną chodzić, każda chciałaby mnie mieć na własność, każda chciałaby mnie kochać, a ja żadnej nie potrafię? Mogę się całować i coś więcej, ale… reszta nie przechodzi. I tyle. Gówniany problem. Przecież lubię być sam. I tak miłości nie ma, a wy jesteście jakimś cholernym wyjęciem z tej reguły. – wymamrotał, po czym nim Lily zdołała zanalizować jego słowa i dać mu jakąś radę, on już wstał trzymając w jeden ręce karafkę, a drugiej kieliszek. – Nie mam ochoty tego słuchać, Lily. Branoc.
-Dobranoc.
Teraźniejszość
Podtrzymywana przez wysokiego, a mimo wszystko niższego od niej o dwa cale młodzieńca, po schodach wykładanych drewnem, z połyskującą poręczą schodziła szczupła, wyniszczona dziewczyna – w ciemnym pomiętym ubraniu, z przetłuszczonymi a mimo wszystko sterczącymi na wszystkie strony od bezustannych w końcu przewróceń po podłodze salki przesłuchań, z twarzą tak bladą jakiej jeszcze nie miała nigdy. Wydawała się tak krucha, jakby można ją było złamać w jednej chwili – biel wystających policzków, niesamowita przeźroczystość rysów. Po raz pierwszy na tle mrocznego, i ponurego lokum jakie obrał sobie zakon feniksa, ona wyglądała posępnie i nie dobrze, jakby nie pasowała do tej przecież, przedtem jeszcze tak jej codziennej i rutynowej scenerii.
-Wszystko w porządku? – szybkie spojrzenie chłopaka i jego dłoń, która nagle złapała ją za zbyt wysunięte do przodu ramię, gdy już omal nie spadła z ostatniego schodka, zostały zmrożone chłodnym, niejasnym spojrzeniem na co Diggory odpowiedział jej nieodgadnionym wzrokiem. Dalej Elizabeth ruszyła już sama podtrzymywana tylko lekko za ramię przez chłopaka, ruszając długim wykładanym ciemnym aksamitem korytarzem powoli zbliżając się do celu. Z daleka dobiegły ją już głosy – przyciszone, rozmawiające o czymś i znieruchomiała nagle jak otępiała zdając sobie sprawę z tego dopiero w momencie, gdy Arthur mocniej uchwycił ją za dłoń i z łagodnym, aczkolwiek lekko pogardliwym uśmiechem, który wywołał w niej rumieńce wstydu, pociągnął w stronę kuchni.
-Cześć! – drzwi rozwarły się, pierwsze wszedł Arthur skutecznie zasłaniając jej ramieniem dalszy widok kuchni. Gdyby w tej chwili nie myślała tak do reszty o sobie, zrozumiałaby, że stara się ją ochronić, ale nawet wtedy, by tego nie doceniła. – To Elizabeth Lestrange, moja szkolna koleżanka. – zabrzmiało to jakoś tak zwyczajnie, po prostu. Bez ukrytych drwin, bez aluzji, które miałyby służyć do jej ośmieszenia, do których tak już się przyzwyczaiła po dwudniowym obcowaniu z Moody’m. A jednak, gdy objął ją za jej szczupłe ramię wystawiając na widok publiczny, poczuła jak na jej policzkach pojawiają się rumieńce. Do drwin Moody’ego była już przyzwyczajona, do uprzejmego zachowania Arthura… nie.
W niewielkiej pomalowanej na żółty kolor w kuchni, w której wręcz skrzyły się stare białe szafki o przeszklonych drzwiczkach znajdowały się cztery osoby, na widok których Eliza zacisnęła wargi, przygryzając je z irytacją.
Pierwsza, siedząca przy stole z jakimiś papierami rozwalonymi wokół jej rąk spowitych w waniliowe tiule bluzki, które szybko zaczęła składać i chować przed czujnym wzrokiem dziewczyny, była szlama. Nic się w niej nie zmieniło od czasu, gdy Eliza widziała ją po zakończeniu przesłuchania i przed nim, teraz jednak dostrzegła, że jej spojrzenie jest pełne ogłupiającego uczucia szczęścia i błyskawicznie odwróciła wzrok zirytowana. I tu jednak nie było lepiej. Czarnowłosy wysoki chłopak, o wysportowanej sylwetce, z orzechowymi oczami skrytymi za szkłami okularów również wyrażał jakąś dziwną miłość do rudowłosej – trzymał dłoń na jej ramieniu, jakby chciał ją uchronić przed Elizabeth, a wzrokiem mierzył samą podejrzaną, z ostrożnością, odwagą i brakiem szacunku.
I tu szybko odwróciła wzrok. Następny… Siedzący przy stole obok szlamy mężczyzna o patykowatych nogach i rękach, rozwalonych na stole i pod stołem, tak jakby dokładnie nie wiedział co z nimi zrobić. Czarne włosy, ciemne oczy, krucze brwi, ziemista, żółta cera.
Severus Snape… Wargi Elizabeth wygięły się w uśmiechu. Szpieg Voldemorta. Więcej nie trzeba było mówić. Poczuła jak robi jej się słabo i wraca wspomnienie wizji. Zaraz, zaraz… a czwarta osoba? Rozkojarzonym spojrzeniem zerknęła na nich i nagle znikąd przy kominku zmaterializował się wysoki mężczyzna o opalonej, przypominającej karmel cerze, wysoki i wysportowany, z półdługimi spadającymi na twarz włosami barwie ciemnego brązu i z tego samego prawie koloru oczami patrzący na nią dziwnie zza rozigranych szyderczo brwi.
Zarumieniła się mimowolnie i poczuła dotyk palców na ramieniu. Odwróciła się zaraz i wszystko jej umknęło w huku zaklęć, odrzucanej różdżki. Zdołała tylko dostrzec rękę rudowłosej jeszcze przed chwilą spoczywającą na jej ramieniu, wyciągniętą różdżkę Pottera i Arthura oraz unoszącą się wokół nich chmarę pyłu. Diggory wepchnął ją za swoje plecy – cały dygotał będąc najwyraźniej rozwścieczony. Do skołowanego umysłu Elizabeth z trudem przesączały się coraz gwałtowniejsze odgłosy, aż wreszcie chmara pyłu zmyła się zupełnie i w polu widzenia pojawiła się szlama. Jej twarz była pełna wypieków, oczy rzucały wściekły błysk – mimo jej niewielkiej postury, James pod atakiem jej zarzutów, które do zmęczonego umysłu i ciała Elizabeth dobiegały jak brzęczenie muchy, zaczął się cofać.
-Co ty sobie myślałeś…?! Czy ty nie widzisz jak ona wygląda?! Troska, troską, ale… Na miłość boską James, co ty…?! – strzępy gwałtownych rozmów i to chyba wszystko… wszystko z jej powodu… Znów wywołała zamieszanie…
Z tą myślą odpłynęła w sen.
-Elizabeth!! Do jasnej cholery, James! Ukatrupię cię jak ona się nie obudzi!! Dobrze wiesz jakie metody przyjmuje Moody!! Ty…!!
Odgłosy kłótni dochodziły do niej jakby z drugiego planu. W teraźniejszości pojawiło się niemiłe, mocne poklepywanie po dłoniach, tak bolesne, że za którymś razem wzdrygnęła się.
-Co…? – jęknęła otwierając oczy. Powitał ją widok jakiegoś dywanu, na którym została złożona i na prawo majaczącej w mroku kuchni.
-Lily, jakby ci coś zrobiła to by nie było już tak fajnie! Co ty sobie myślisz? Że można tak łatwo zaufać śmierciożercom? Znając ciebie zaufałbyś nawet Voldemortowi.
- Nie jestem małą dziewczynką, abyś mnie miał na każdym kroku chronić, James. A co do Elizabeth… daruj sobie ze swoimi wykładami odnośnie zaufania. Jeśli już ma ktokolwiek komu ufać to porozmawiaj wreszcie ze swoim ojcem! – na to ostatnie stwierdzenie wybuchła między nimi prawdziwa wrzawa.
-Szszsz… Uspokójcie się. Obawiam się, że panna Lestrange już od dawna was wysłuchuje i kto wie co powie śmierciożercom jak od nas zwieje. – rozbawiony, iskrzący wręcz drobinkami śmiechu głos sprawił, że na chwilę ostry, przenikliwy sopran i baryton ucichli, ale tylko na chwilę. Natomiast do czarnowłosej doleciało znaczenie tego co powiedział mężczyzna i wzdrygnęła się gwałtownie szeroko otwierając oczy.
Naprzeciwko dojrzała, wpatrzone w nią – lekko rozbawione i iskrzące piwno złote tęczówki należące nie do kogo innego jak do Syriusza Blacka, powszechnie zwanego Łapą, szkolnego łamacza dziewiczych serc, znanego jednak powszechnie jako ten, dla którego żadna nie była odpowiednia. Krótko mówiąc skończył bez dziewczyny.
Zmarszczyła brwi jednak nie miała sił odpowiedzieć. Podtrzymywana jednym ramieniem przez Arthura, który jedynym krótkim spojrzeniem jak jej się zdawało uciszył Blacka podniosła się do pozycji siedzącej i właśnie wtedy w całym domu rozbrzmiał stukot uderzającej o podłogę drewnianej laski i ostry chropowaty głos przemieszany z jasnym, męskim głosem.
-Alastor… - powiedział zaciskając wargi Diggory, na co ona poczuła jak na jej czoło wstępują kropelki potu. Nie chciała znowu tego widzieć, oglądać bezczeszczenia jej rodziny… Coś w jej myśli załamało się i nie umiała podjąć już przerwanego wewnętrznego monologu, dziwny żal ścisnął wszystkie jej członki zmrażając żyły. Zdawała sobie sprawę, że wszystko co widziała było prawdą. Zdawała, ale… Przygryzła dolną wargę czując ogarniającą ją coraz bardziej słabość, której poświęciła wszystkie swe siły, namiętnie ją zwalczając, nie pozwalając swojemu wyczerpanemu psychicznie jak i fizycznie, wygłodzonemu i spragnionemu organizmowi na kolejne zemdlenie. Drzwi do pokoju, w którym się znajdowali, przedtem uchylone, teraz rozwarły się na boki, a w nich stanął potężny choć niezbyt wysoki mężczyzna, z którego całej sylwetki emanowało jakieś niebezpieczeństwo. Świdrujące niebieskie oko spoczęło na Elizabeth, która wzdrygnęła się mimowolnie odwracając wzrok. Tuż obok niego stał wysoki, chudy chłopak w rozwleczonej szarej szacie i jakimś starym ubraniu, z długimi miodowo wydawałoby się srebrzystymi włosami rozrzuconymi wokół twarzy i z oczami patrzącymi na nią poważnie brązowymi tęczówkami. Nie zdając sobie z tego sprawy, tak jak wtedy podczas przyjmowania Mary do kręgu śmierciożerców, teraz z jakiegoś niewyjaśnionego powodu zacisnęła dłoń na ramieniu znajdującego się najbliżej Arthura wbijając w nie paznokcie. Nie dostrzegła nieodgadnionego wzroku chłopaka, który zdawał się ją całą przewiercać spojrzeniem, nie dostrzegła tego jak wyraźnie ją badał, sama zamglonymi oczami wpatrując się w przestrzeń przed sobą.
-Moody! – krzyk Arthura, siła zaklęcia, przyparcie starszego czarodzieja do drzwi.- Jeszcze raz spróbujesz ją tknąć to cię zabiję własnoręcznie, choćbym miał trafić do Azkabanu. Nie pomyślałeś, że są łagodniejsze sposoby przekazania jej, jaka jest jej rodzina? W jakim obraca się środowisku?
Reszta osób przysłuchiwała się tej scenie w głuchej ciszy wpatrując się w dwoje mężczyzn skoncentrowanych tylko na sobie i siedzącej na ziemi kilka kroków od nich, dziewczyny.
-No dość, już dość chłopcze. Jeszcze ta czarna żmija się czegoś domyśli. – gdyby Elizabeth choć trochę znała Moody’ego wiedziałaby, że zdołała przekonać do siebie szalonookiego. Co prawda nie na tyle, aby jej zaufał, ale na tyle, aby pozwolił jej żyć i ujść cało z tym życiem, co rzadko robił odnośnie śmierciożerców. – Gdyby dowiedziała się w inny sposób to nigdy by tak nie zareagowała. Jest ulepiona z tego środowiska. Czułe słówka jakie ty, Diggory byś jej wyśpiewał, nie zadziałyby na nią w najmniejszym stopniu.
-Ma się to więcej nie powtórzyć, rozumiesz? – zapytał Arthur teraz tak cicho, że tylko Elizabeth, Moody i ten młody człowiek przy nim, którego dziewczyna widywała kręcącego się wraz z Potterem i Blackiem, usłyszeli jego słowa. Szalonooki spojrzał na niego świdrującym wzrokiem, po czym odwrócił się na pięcie odchodząc szybko, w progu drzwi zatrzymując się jeszcze na chwilę.
-Spotkanie tam gdzie zawsze, o tej samej godzinie co zawsze. – mruknął po czym zniknął w zaułkach ciemnego domu. A ledwie znikł już czyjeś ramię wyciągnęło się w stronę siedzącej na podłodze, nieruchomej Elizabeth. Ramię to należało to złotowłosego mężczyzny, o tak poważnym mimo młodego wieku wyrazie twarzy.
-Nazywam się Remus Lupin, chyba nie mieliśmy okazji się poznać. – podźwignęła się jego ramienia, bo nie miała innej opcji. Uśmiech, który rzucał jej mężczyzna – spokojny, miły znad jednak poważnych i ostrożnie badających każdy jej krok, oczu, był niepokojący. Ten mężczyzna miał na nią zły wpływ.
-Elizabeth … Lestrange.
-Elizo, zjesz mam nadzieję z nami kolację. – powiedziała Lily nie czekając na jej odpowiedź tylko już włączając różdżką ogień pod garnkami stojącymi na piecyku i grzejąc jedzenie. – I ani się waż cokolwiek złego powiedzieć, James. Bo będziesz spał dzisiaj na kanapie. – syknęła głośnym szeptem, co jednak nie uległo uwagi Blacka. Zaśmiał się głośnym, przypominającym szczekanie psa śmiechem waląc Pottera, który miał rumieńce na twarzy, w plecy.
-Czego się nie zrobi dla odrobiny seksu. Nawet wejdzie się pod pantofel, nie James? Coś o tym wiesz, nie? – przekomarzał się z nim zaśmiewając się głośno.
-Ja ci dam pantofel ty, huncwocie! – zawołał targając przyjaciela za czuprynę i chowając jego głowę pod swoim łokciem. - Co ty możesz o tym wiedzieć skoro w dalszym ciągu nie wiemy czy jesteś hetero czy homo?
-A ty wiesz, że ani jedno ani drugie nie wyklucza … baraszkowania? – głośny ochrypły śmiech Syriusza, połączył się ze śmiechem Jamesa, który jednak odsunął się od niego na krok.
-Boże święty, przez siedem lat mieszkałem w jednej sypialni z gejem. Coś ty mi robił w nocy?
-No cóż… kochanie, róóóóóżne rzeczy. – powiedział przeciągle Syriusz.
-To tłumaczy dlaczego czasami krzyczysz przez sen „Łapa, Łapa, szybciej!”. – wtrąciła z lekko ironicznym uśmieszkiem rudowłosa, na co Syriusz i Remus wybuchli takim śmiechem, że musieli się chwycić szafek, a Potter zalał się rumieńcem, jednak po chwili rozpromienił się podchodząc do żony. Pocałował ją w czubek głowy, obejmując ramionami i uśmiechając się lekko, gdy ten drobny gest wywołał na jej twarzy rumieńce.
-Ach, Jamessss! Nie uciekniesz ode mnie Jimmy! – wymamrotał z świetnie zagraną czułością Black, odciągając Pottera od żony i przyciskając się do niego ramionami. Na jego twarzy widniał tak szeroki uśmiech, że ta twarz nieomal by pękła.
Teraz scence przypatrywali się już wszyscy – Lily z drewnianą łyżką w ręku, uśmiechająca się w stronę męża oraz Lupin zaśmiewający się cicho, z poważnymi, ale jednak pełnymi szczęścia oczami, Arthur strzegący Lestrange jak jej własny cień i wreszcie Elizabeth, która nie zdawała sobie sprawy, że się uśmiecha, dopóki Black nie zwrócił na nią zdumionego spojrzenia swoich wielkich brązowych oczu.
-Podobamy się śmierciożerczuni? – zapytał Jamesa z przekornym uśmieszkiem na ustach, zupełnie jak mały chłopiec zadowolony z figla, który spłatał. Lupin znalazł się nagle przy Elizabeth, wciąż się uśmiechając, Lily zacisnęła mocniej ręce na łyżce, a Arthur otoczył ją magiczną osłoną tarczy, ale i tak nikt nie przewidział co zrobi Elizabeth.
Parsknęła bowiem najczystszym, najprawdziwszym od wielu miesięcy śmiechem, śmiejąc się tak jakby śmiała się po raz pierwszy w życiu. I poniekąd było to prawdą – po raz pierwszy śmiała się z czegoś co było DOBRE. A od tego wieczoru zaczęła się jej długa znajomość z Syriuszem Blackiem.
* * *
Krople deszczu spływały po jej policzkach jak łzy. Były grube, kleiste, gęste i częste, podobne do tych, które jej zdarzało się tak rzadko wypuścić z oczu. Ale teraz właśnie nadeszła ta chwila. Teraz płakała ocierając łzy długim rękawem czarnej szaty. Rzeczy, które robiła były niedozwolone, były złe. Zadawanie się ze zdrajcami krwi, nie współpracowanie z czarnym panem, opuszczenie go na kilka miesięcy. Przyśpieszyła gwałtownie kroku – wyschły jej łzy, w klatce piersiowej odezwało się uczucie duszności, ale nie zwolniła tempa marszu, tylko jeszcze bardziej przyśpieszyła, aż wreszcie rzuciła się przed siebie biegiem – prosto po brukowanej, kamiennej uliczce, co sprawiło, że ciemny kaptur spadł z jej głowy.
-Matt, Matt! – rzuciła w ciemność przecznicy tuż blisko niej.
W ciemności rozbłysło krótkie światło, w którego stronę ruszyła z nadzieją rosnącą w sercu. I z rozpaczą.
-Nott… Chciałabym, abyś przekazał Czarnemu Panu pewne informacje.
__________________________________________
Dobrze, i tutaj, w tym momencie znajdzie się coś co ja sama potocznie nazwałam „Psychiką mordercy”. Dlaczego Elizabeth spotkała się z Nottem? Dlatego, że wciąż walczy z samą sobą, choć o tym nie wie. Była wychowywana w ściśle określony sposób i LATA przyniosą zmianę jej charakterowi, lub jakieś wyjątkowo traumatyczne wydarzenia. He, He niczego tu przy okazji nie zdradzając oczywiście ;).
18. Chcę mieć to dziecko Dodała Victorie
Środa, 17 Listopada, 2010, 20:09
Nie powiem nic, a nic! ! Ok., co części humorystycznej, którą ja również mam wielką ochotę napisać, no cóż… wtedy, kiedy się pojawi mam nadzieję, że będziecie wiedzieli . Nie jestem jakąś specjalistką od pisania takich scen, no chyba, że chodzi o braci Weasley, ale z pewnością w tej notce jej nie ma. Następna już gotowa! Ha, sama jestem zdumiona własnej wenie. Mam nadzieję, że potem nie pojawi się za pół roku dopiero. Jak na razie jest poważnie, choć część z przyszłości „Chcę mieć to dziecko” trzeba traktować z przymrużeniem oka. Nie weźcie tego dosłownie, kupcie to, ale z dystansem. O coś takiego mi chodzi.
Było jej niedobrze. Tak niedobrze jak może być człowiekowi, który nic nie jadł od prawie dwóch dni. Wilgotne strumyczki śliny ściekały po jej wysuszonym gardle powodując jedynie ból, a nie uczucie ulgi. Nie powiedziała nic. Na spierzchniętej dolnej wardze zacisnęła zęby i westchnęła cicho zapatrzona w ścianę. Nic, ale ten Moody… Ból zapiekł ją ze zdwojoną siłą. Ciało dziewczyny wygiętej na krześle, nagle zgięło się w pół. Ręce mimowolnie sięgnęły do klatki piersiowej i szyi chcąc stłumić suchy, żałosny szloch. Nic…
-Widzisz? Teraz jesteś taka dumna ze swoich przodków? Ze swojego Voldemorta? Teraz dalej chcesz mu służyć? – cichy głos, a potrafił sprawić, że czuła się źle. Mężczyzna zakołysał misą, w której znajdowały się setki wspomnień, a ona mimowolnie jęknęła. Jej twarz została włożona do misy, jakby bez jej udziału.
Opadała w długą przestrzeń bez granic i czasu, wśród mgły i szarości, aż nie znalazła się na szarej, mugolskiej uliczce. Początkowo nie było w niej nic niepokojącego, mogłaby właściwie odetchnąć z ulgą, ale nauczona doświadczeniem poprzednich wspomnień kręciła głową na wszystkie strony starając się wypatrzeć wroga z ciemności. Nagły trzask za jej plecami, sprawił, że omal nie podskoczyła. Przez uliczkę zmierzały wysokie postacie – Bellatriks i Rudolfa. Oboje wydawali się jakby młodsi. Bella miała nastroszone na wszystkie strony czarne pukle, twarz bardziej kremową, nieco delikatniejszą, w Rudolfie widać było teraz naprawdę postać ich ojca – tak dumną, przystojną i godną. Elizabeth mimowolnie jak duch potoczyła się za nimi. Kierowali się w stronę pobliskiej uliczki, jeszcze jeden skręt i… Ujrzała tuż przed sobą czerwoną tablicę, a na niej skreślone kilka słów, w tym jedno najważniejsze: Sierociniec.
W stronę wysokiego budynku kierowało się dwoje jedynych ludzi, do których żywiła szacunek i których podziwiała, którzy pomogli jej uzmysłowić jak ważny jest Czarny Pan. Teraz dostała drgawek w niemym przeczuciu.
-Myślę, że pobawimy się troszkę dłużej niż kazał Czarny Pan, co kochanie?
Jej lubieżny uśmiech i krótki pocałunek między nimi wystarczyły. Wkroczyli do gmachu.
Dziesiątki dzieci padających na posadzki w drgawkach… krew, krew wylewająca się z gardeł. Ropa, ciała wygięte nienaturalnie, złamania otwarte – wystająca biel kości.
Jak wiele musieli im zawinić rodzice tych dzieci…?
Obudziła się na posadzce ochlapana gwałtownie zimnym strumieniem wody. Całe jej ciało drżało w ataku, blada twarz wykrzywiła się, usta przeniknął jęk ze środka jej organizmu. Nie widziała pomieszczenia, ani postaci przed sobą. Miotała się. Zaczęła wymiotować i dusić się, gwałtowne ciepłe łzy w błyskawicznym tempie spływały po jej policzkach. Znów rzęziła.
-Kochanie… Beth… - cichy uspokajający ton, czyjeś zbyt ciepłe dłonie sprawiły, że cofnęła się, aż pod ścianki spoglądając na drapieżcę okrutnym wzrokiem. Po chwili została poderwana z podłogi, mimo, że wyrywała się na wszystkie strony – kopała, gryzła, biła… Na tyle na ile starczyło jej sił. W półmroku dostrzegła jasną szczupłą twarz chłopaka o zdecydowanym spojrzeniu miodowych oczu. Przez chwilę go nie poznawała, ale to był… Diggory.
Jakiś miękki zbawienny plusz. Wtuliła się w fotel podkulając pod siebie nogi. Zbawienny blask kominka szybko ją rozgrzał, jednak już po chwili dotarły do niej odgłosy awantury.
-Torturowałeś ją rozumiesz Moody! Zachowałeś się gorzej niż Śmierciożercy, bo torturowałeś ją psychicznie!! Ból fizyczny nie jest nawet w połowie tak trudny jak psychiczny! – czyjeś krzyki. Wszystko zlało się w jej umyśle w jedno. Tylko jeszcze… - Zabieram ją stąd.
* * *
Twarz kremowa, pełna piegów. Rude włosy, zielone oczy w kształcie migdałów. Przecież to szlama… odwróciła od niej głowę.
-Elizabeth… Przestań. Już nie będziemy cię w ten sposób traktować. To co się stało wymknęło się spod kontroli…
-Krótko powiedziane! – huk głosu krzyczącego mężczyzny wydawał się być zbyt … męskim, aby należał do Diggory’ego.
-Arthur… Proszę cię. – jedno krótkie spojrzenie wymierzone w stronę chłopaka, którego Elizabeth widzieć nie mogła.- Jeśli zechcesz z nami współpracować, to co robili twój brat i bratowa stanie się mniej… częste.
-Przestań ją straszyć! Ty w ogóle masz jakieś uczucia, Lily!? – westchnięcie.
-Sam z nią porozmawiaj. Ja próbuję od trzech dni, James mnie zmienia, ale z marnym skutkiem. Ona NIC nie mówi. NIC.
-Elizabeth… proszę odezwij się. Wszystko będzie dobrze. Będziesz tutaj bezpieczna. Masz mnie… kochanie.
-Dobrze. – cichy szept wyrwany ze spieczonych ust dziewczyny doszedł tylko do niego, ale choć był niemalże bezgłośny w jednej chwili stał się najgłębszym dźwiękiem najsilniejszego dzwonu.
Przyszłość
-Masz mnie, kochanie.
-Proszę cię, nie mów… TAK.
Jej plecy wygięły się lekko pod dotykiem jego ciepłych palców głaszczących jej plecy przez cienki materiał szyfonu.
-Wspomnienia?
Pokiwała głową.
Tupot drobnych małych stópek i jej jasna twarz rozjaśniła się w uśmiechu. W progu pokoju stanęła morze dwuletnia dziewczynka o ciemno brązowych włosach zwijających się w loki, i wielkich ciemnych oczach przenikających jakimś miodowym blaskiem.
-Hej, mała! – z piersi kobiety wyrwał się śmiech, kiedy podbiegła do dziecka porywając je w objęcia i podrzucając do góry. Dziewczynka wybuchła śmiechem, ale zaraz potem, nim zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować na zaproszenia do zabawy przez Syriusza wyrwała się z jej ramion wymykając się do pokoju. Stalowe spojrzenie ciemnych oczu w oprawie czarnych rzęs uderzyło w mężczyznę o piwnym spojrzeniu i ciemnej, jakby opalonej karnacji.
-Chcę mieć jeszcze jedno dziecko. - i głos był jak stal.
-Dobrze wiesz, że ci nie wolno. – starał się uciec przed nią wzrokiem.
-Chcę mieć jeszcze jedno dziecko, rozumiesz? Z tobą. – odwróciła go gwałtownie mierząc tym swoim czarnym, połyskliwym spojrzeniem. Odeszła nim zdążył zaprotestować. Jeśli cokolwiek postanowiła, nie zważając na nic, trzeba było się liczyć z tym, że tak się stanie.
Despotycznej części jej natury nie zdołało przegonić nic.
Pochylił niżej głowę opierając czoło o zimną szybę. W oczach coś go zapiekło.
Nie chciał jej … stracić.
Gdzieś daleko jakby, poza granicami rozległ się przeciągły dzwonek do drzwi. Trzy razy i przerwa. Znów dwa… Poderwał się ze swego miejsca, przeskakując po trzy schodki na dół, przebiegł w błyskawicznym tempie korytarz nie zwracając uwagi na swoją postać, która odbiła się w lustrze naprzeciwko i szybko doskoczył do drzwi, na początku zadając podstawowe pytanie ochronne. Dopiero po tym stuknął kilka razy różdżką o klamkę drzwi, aż chroniące dom magiczne zaklęcia pozwoliły do środka wejść dwóm osobom – ślicznej kobiecie o bardzo już okrągłym brzuszku, rysującym się pod setką zielonych tiuli rozchełstanych z powodu rozwartego płaszcza, oraz stojącego przy niej wysokiego czarnowłosego okularnika.
-Cześć, stary… - szybko uścisnęli się za ramiona, gdy już cmoknął w policzek Lily, która zdejmując płaszcz i buciki, w szybkim tempie jak na swój obecny stan wdarła się do środka.
Łapa już nie rzucił zdumionego spojrzenia Jamesowi, bowiem przyzwyczaił się do zwykłego niepokoju Lilki, gdy chodziło o Elizabeth. Kilka miesięcy temu było to dla niego szokiem, teraz pozostało zaledwie niemiłą rutyną.
-Wszystko ok.? – rzucił Potter ściągając z siebie płaszcz i kładąc go na stertę innych rzeczy. Ruszyli do kuchni, gdzie Black szczęknął drzwiami lodówki wyjmując dwie butelki kremowego piwa i zaraz zatrzeszczał otwierając je i wlewając do uprzednio wyciągniętych z szafki kufli. Rogacz usiadł na drewnianym krześle i spojrzał na przyjaciela marszcząc z niepokojem brwi, ale Syriusz się nie odezwał, dopiero, gdy postawił przed przyjacielem kufel, oraz napił się łyk ze swojego, westchnął ciężko i oparł się o blat naprzeciwko krzesła, na którym siedział James.
-Elizabeth. – mruknął tylko pijąc kolejny łyk.
-To już wiem. – rozbawienie czarnowłosego, sprawiło, że nawet cicho parsknął patrząc na zakochanego kumpla. Zawsze chodziło o Elizę, cokolwiek by nie było. Ale on już zdążył się do tego przyzwyczaić.
-Ona chce mieć dziecko. – powiedział suchym, nie należącym do niego głosem i zapatrzył się w przestrzeń za oknem nic nie widzącym wzrokiem.
-Ale przecież… grozi jej to śmiercią, czy nie tak?
Czyste fakty przenikające z wypowiedzi Rogacza, dodały Syriuszowi sił. Pokiwał głową, bo przez chwilę nie był w stanie mówić. Współczujący wzrok Jamesa wręcz kłuł.
-Jak ja jej to mam wytłumaczyć? Próbowałem na setki sposobów. Ona się W OGÓLE sobą nie przejmuje. Czy ona chce umrzeć? – odstawił kufel nerwowo przecierając swą czaszkę długimi palcami.
-Wiesz… raczej nie chce umrzeć. To dość uczuciowa osoba. – uczuciowa osoba. Dziś było to przyjęte, ale jeszcze dwa lata temu takie stwierdzenie wywołałoby w nich salwy śmiechu. – Najpierw myśli o innych, a potem o sobie. Wiesz co wydaje mi się, że ona po prostu obwinia się o to, że jest tylko Janice. I o to, że gdy ona sama umrze, ty później będziesz sam, rozumiesz?
-Jak sam…!! – głos mu się trząsł. – Nie pozwolę jej umrzeć, rozumiesz? – mimowolnie wybuchł. – Przepraszam, to wszystko wytrąca mnie z równowagi. Ale mamy przecież Janice…
James tylko wzruszył ramionami. Zrozumieć kobiety…
Te dwie kobiety właśnie siedziały w małym pokoiku należącym do Jan (skrót od imienia Janice), a jedna z nich – czarnowłosa, niezwykle szczupła, pełna wewnętrznej godności, bawiąc się z małą dziewczynką nawet nie zdawała sobie sprawy, że jest tematem rozmowy siedzących w kuchni mężczyzn.
-Kiedyś ci tak zazdrościłam Janice… - westchnęła Lily z fotela, na który przezornie z powodu jej ciąży, wepchnęła ją Elizabeth. Rudowłosa wyciągnęła teraz ręce do dwulatki i uścisnęła małą przytulając do jej twarzy swój policzek. Dziewczynka wyrwała się po sekundzie, na chwilę zakręciła się przy matce, po czym ruszyła schodkami do kuchni, odprowadzona tylko lekkim, ale dosadnym głosem Elizy:
-Syriusz, mała do ciebie idzie!
Nie minęła sekunda jak słyszała jego śmiech, gdy znosił małą ze schodów podrzucając jak się domyśliła w powietrzu, bo tylko to wywoływało w niej tak gwałtowne ataki śmiechu.
-Przecież za kilka miesięcy będziesz miała własne. – Eliza uśmiechnęła się do rudowłosej z podłogi, ciepło, z błyskiem jednak zrozumienia w oczach. Wsparła się lekko na szafkach, po czym usiadła na fotelu naprzeciwko przyjaciółki.- Wiadomo już czy dziewczynka czy chłopiec?
Lily uśmiechnęła się przekornie, po czym pokręciła głową jak mała dziewczynka.
-Chcemy żeby to była niespodzianka.
-Też bym chciała mieć taką niespodziankę. – wyrwało się nieoczekiwanie z piersi czarnowłosej i zaraz jej policzki oblał krwisty rumieniec, gdy tylko poczuła na sobie spojrzenie zielonych oczu.
-Ty … żartujesz sobie? – zapytała cicho Lily spoglądając na nią z niepokojem.
-Nie. Chciałabym mieć dziecko. – ucięła krótko, z już bladą twarzą zapatrzona w przestrzeń za oknem.
-Ale … przecież… - kobieta pogubiła się w słowach. – Co na to Syriusz?
-Nie zgadza się. – kolejno krótkie zdanie. – A ja naprawdę, naprawdę MUSZĘ mieć z nim dziecko. Muszę. – powtórzyła nerwowo zaciskając koniuszki palców na skroniach. – Nie wiem co się stanie, Lily. Wiem, że jest wojna, wiem, że jestem dość niebezpieczna dla Voldemorta i dlatego chce, abym jak najszybciej zniknęła z tego świata. I wiem, że kocham Syriusza. Co on zrobi jak mnie nie będzie? Ma tylko Janice. To dziecko… to dziecko zapełniłoby pustkę po mnie. – jej głos stał się jaśniejszy, wypadający z tonacji. Nawet nie zorientowała się kiedy Lily znalazła się przy niej ocierając strumienie jej gorących, szybko lejących się łez skrawkiem swojego swetra.
-Musisz z nim poważnie porozmawiać. Wytłumaczyć mu z jakiego powodu, bo znając ciebie nie powiedziałaś mu dlaczego. Nie możesz mieć już więcej dzieci, rozumiesz? Nie chcę abyś umarła. Masz być matką chrzestną tego dziecka, słyszysz? – dłoń czarnowłosej, kierowana dłonią przyjaciółki dotknęła wypukłości brzucha. Spowodowało to tylko, że twarz dziewczyny pokryła się jeszcze większą ilością łez.
-Dobrze… dobrze… - szeptała.
Wprowadzenie na "salony" Dodała Victorie
Piątek, 05 Listopada, 2010, 18:43
Cóż przepraszam, że nie było mnie tak długo, ale panna Beth chyba się na mnie pogniewała bo nie miałam na TO opowiadanie W OGÓLE weny oprócz ledwie zalążków pomysłu. Kiedy wreszcie mnie dopadła, długi czas upłynął no i… To teraz przejdźmy dalej:
Ok., więc mogliście się nie pokapować w ostatnim rozdziale więc piszę to teraz. Część z Łapą jest pisana około dwa lata po ucieczce Elizabeth z Hogwartu – jej dziecko ma rok i może dwa miesiące więc możecie sobie wyliczyć… Harry się jeszcze nie narodził. Obliczałam to wcześniej i nie jest tak dokładne, ale wydaje mi się, że Lily i James mieli dziecko właśnie dwa lata po ukończeniu siódmej klasy. Gdybym nie policzyła dokładnie, to nic… Ta historia nie musi być idealnie dokładna. Dalej jest opisane jedenaście lat później czyli jest to rok jedenastych urodzin Harry’ego i odrodzenia Voldemorta i nie jest w nim już nic wspomniane o teraźniejszości Elizabeth, oprócz tego, że udaje się na cmentarz znalazłszy jakiś tajemniczy nagrobek ;). To też streszczenie dla tych co nie czytali. PS: (Do Syrci): Nawet nie wiesz jak mi było żal, że nie mogłam w ostatniej notce opisać części z Syriuszem jako psem! Uwielbiam to, ale Elizabeth nie chciała mi pozwolić. Może jeszcze przyjdzie na to czas? Jestem pewna. Ona też to lubi, ale jednocześnie kocha się ze mną dręczyć, dlatego też nie miałam weny chyba przez… ho, ho… sporo czasu… nim nie napisałam tego, no i dręczy się ze mną, abym jeszcze nie pisała części z psem. Nie bójcie się nie jestem świrnięta! Każdy kto pisze opowiadanie z jakąś ważną dla niego i załóżmy stworzoną tylko przez niego postacią doskonale mnie zrozumie ;P. Ach, no i jeszcze : podobnie jak w poprzednim rozdziale * * * jest kontynuacją tego samego zdarzenia, a czcionką pogrubioną odznaczone są fragmenty, które później wydarzyły się w życiu Elizabeth. Jeszcze raz przepraszam za to jak długo czekaliście.
Przyszłość
Była cisza. Lekki mrok pokrywał powierzchnię cmentarza szarawą mgłą otulając zgubione nagrobki, tych, których już nie było. Wśród grobów kroczył wielki czarny pies o kudłatym futrze, spuszczonych po sobie uszach i ogonie. Szedł tak jakby wiedział dokładnie, gdzie powinien iść – każdy jego krok coraz bardziej zbliżał go do celu, aż wreszcie przystanął przy niewielkim, wąskim marmurowym nagrobku i zapatrzył się na niego po czym spuścił łeb. Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że to zagubiony, samotny pies wyruszył na grób właściciela, ktoś kto jednak znałby historię mężczyzny przemienionego w psa, bo tym był w istocie, mógłby poczuć jedynie żal.
-Syriusz…
Cichy szept sprawił, że uniósł do góry swój wielki kudłaty łeb. W mroku wyłoniła się wysoka czarnowłosa dziewczyna ubrana w ciche ciemne kolory zlewające się z ponurym krajobrazem cmentarza. Pies ruszył w jej stronę powolnym krokiem, ze spuszczonym łbem, a ona wyciągnęła ręce w jego stronę opatulając go mocno swoimi ramionami.
W połowie lipca – po ucieczce z Hogwartu
Mahoniowe meble tonęły w mroku rozjaśnionego jedynie drgającym już blaskiem dogasającego już ognia z kominka. Mansardowe okna przysłonięte były jasnymi falującymi na wietrze dobiegającym z uchylonych okiennic, firankami i przeżartymi na w pół przez mole zasłonami w odcieniu prawdopodobnie ciemnej śliwki, którym to wydawał się przy tym oświetleniu.
Na grubym kilkucentymetrowym dywanie zalegała gruba warstwa brudu, tylko w niektórych miejscach, niepokojących odstępach jaśniały między kurzem świeżo wygniecione ślady stóp prowadzące prosto do wielkiego skórzanego fotela, na wpół oświetlonego ogniem, a na w pół zakrytego w cieniu. Na jego środku siedziała niezwykle szczupła osoba w porozciąganych nasuniętych na ciało dresach. Jej ciemne jedwabiste pukle falowały na zimnym, zbyt zimnym jak na lipcowy wietrze, a ciało pokryte było gęsia skórką, pod cieniutkim bawełnianym ubraniem.
-Elizabeth…- ochrypłemu, zmęczonemu głosowi towarzyszył odgłos ciężkich kroków. W ciemnościach wypatrzyła twarz mężczyzny, który stanął w progu drzwi, co było niemal niemożliwe w takim oświetleniu – twarz bladą z kilkoma bliznami, okaloną ciemnymi postrzępionymi włosami.
-Czego ode mnie chcesz? Powiedziałam wyraźnie, że masz się stąd wynosić.
Westchnął z sykiem przysiadając na samej krawędzi krzesła naprzeciwko niej i z hukiem odstawił na blat do polowy pełną szklankę, a ona prawie natychmiast poczuła od niego silny zapach ognistej whisky.
-Wynosisz się rano.- powiedziała chłodno.
Jej spojrzenie prześlizgnęło się po ubrudzonych szatach brata i beznamiętnym wyrazie jego twarzy. Na jedną sekundę ciemne jak noc oczy zabłysnęły niespożytą ciekawością, jednak już chwilę później szybkim krokiem szła w stronę barku ich rodzinnej i opuszczonej rezydencji dziadków. Błyskawicznie otworzyła eleganckie drzwiczki i aż sapnęła z satysfakcji dostrzegając ponad stuletnią ognistą.
-Powiedz mi co cię tak ugryzło w dupę, braciszku… Czyżby to twoja kochana żonka? – z trzaskiem odstawiła na stół wielką szklaną butlę, jednym niecierpliwym ruchem ręki przywołując dwie chroboczące szklanki, do których za pomocą magii nalała bursztynowego płynu.
Zawsze we wszystkim miała jakiś swój interes. Tak i teraz jej czarne oczy zmrużyły się przenikliwie spoglądając na brata, a odurzenie alkoholem zupełnie wyleciało z jej głowy. Nalała następną szklaneczkę pociągając z niej wręcz skromny, mały łyk właściwie ledwo co zamoczywszy w trunku wargi, podczas, gdy Rabastan wlał w siebie ciurkiem drugą pełną szklankę i już nalewał następną.
-Wszyscy na każdym kroku wytykacie mi wszystko… Jestem jakąś cholerną czarną owcą tej przeklętej rodziny, a i jeszcze teraz… - zapatrzył się w ciemność pokoju pijąc trzecią porcję whisky wciąż tak samo łapczywie jak pierwszą i drugą.
Jej brwi wygięły się lekko, ironicznie, czarne oczy błysnęły szyderczo, usta wykrzywiły się w lekkim grymasie. Oczywista, że trzeba pomagać braciszkowi! Oczywista...
Posępny, pogardliwy uśmiech już całkiem otwarcie rozbrzmiał na jej twarzy, jednak po piątej obfitej szklaneczce (musiała przynieść drugą butelkę) brat już tego nie dostrzegał. Postanowiła czekać…
-Dostałem zadanie od Voldemorta… - powiedział nagle, gdy już chciała odejść od niego znudzona parogodzinnym czekaniem. – Mam wraz z tobą zabić Albusa Dumbledore’a.
Elizabeth zamarła w miejscu, nie zdolna do tego by opaść na swoje krzesło. Stała tak, a krwisty rumieniec wybuchł na jej policzkach, a jej twardy wzrok, nieprzenikniony jak nigdy przewiercał zakamarki posępnego salonu.
* * *
Zwykle była blada jak śnieg. Rozchylona główka białego tulipana, niemal niemożliwego w swym istnieniu. Teraz niezdrowe rumieńce, które wybuchły na jej policzkach zaniepokoiły go. Burza jej przypominających kaszmir włosów była potargana, a w nich zanurzoną miała jedną dłoń, której łokciem podpierała się o krawędź blatu jednocześnie drugą co chwila przystawiając do ust, wypełnioną do połowy ognistym płynem szklankę. Po za nimi w barze było cicho i pusto. Opustoszałe miejsca przy gołych stołach pozbawione były swych stałych bywalców, korytarz prowadzący na pokątną był cichy, zwykle tak wiecznie zapchany przez wędrowców i wreszcie nieobecność barmana skrytego na zapleczu. To wszystko tylko przypominało i wskazywało na ich słabe i bezradne przeciwko terrorowi Voldemorta ministerstwo. I dziwne też, że w barze, który był jak najbardziej ceniony przez „zwykłych” ludzi, barze, w którym często pojawiali się członkowie zakonu feniksa i ministerstwa, na szczycie barowego stołka siedzi sobie najspokojniej w świecie śmierciożerca i usiłuje się zalać do nieprzytomności.
Kącik ust lekko mu zadrgał, gdy powolnym ruchem odsunął z przeciągłym zgrzytem drewniane krzesło, na którym siedział, nie zwracając tym w ogóle jej uwagi. Ruszył w jej stronę z oczami ciemnymi, jaśniejącymi tylko lekkim blaskiem nadziei i cierpliwości.
Jedna jej wypowiedź wstrząsnęła nim dogłębnie. Znad do połowy wychylonej szklaneczki może już szóstej, ognistej whisky powiedziała cicho, wyraźnie zapatrzona w dal przybrudzonych ścian, jakby cały czas doskonale zdawała sobie sprawę z jego obecności:
-Za jakie grzechy się ze mną zadajesz, Diggory?
Oparła głowę od drewniany filar stojący tuż przy jej stołku i utkwiła zamglony wzrok w pełen tajemniczych trunków półki.
-Jakaś dobra cecha się w tobie odezwała, Lestrange? – odpowiedział jej pytaniem na pytanie, biorąc ją mocno swymi nieprzystosowanymi do noszenia ciężarów bladymi dłońmi za pas i podźwigając do góry. Była nieźle pijana, ledwo co trzymała się na nogach, ale i tak próbowała się bronić. Gdy już poddała mu się całkowicie z jej dłońmi, które przewiesił sobie za szyję, uśmiechnęła się nagle słodko, okrutnie, pogardliwie, wyższa od niego prawie o pół głowy.
-Podobam ci się, Diggory. – wyraz cichej satysfakcji i obrzydzenia pojawił się na jej twarzy nim ta twarz nie odpłynęła uśpiona pijaczą sennością.
-Być może Beth, być może… - mruknął jeszcze w stronę śpiącej za pomocą łatwego zaklęcia pomagając sobie ją nieść i teleportował się wraz z nią w miejscu. Barman na odgłos głośnego trzasku towarzyszącego przy teleportowaniu nawet nie wyszedł ze swego zaplecza…
* * *
-Jasny gwint…
Żargon, który wyleciał z jej ust był cichy, brutalny, ale pełen wykwintności w nawet najgorszych słowach – arystokratyczne rysy lekko obrzękły, ale arystokratyczna duma i maniera pozostały nienaruszone.
Rozwarła opuchnięte powieki na milimetr opuszczając je zaraz, gdy ugodził ją blask jasnego światła padającego na nią z zewnątrz. Głowa upiornie bolała, tak jakby cały świat pękał z każdym jej wyrzucanym z siebie słowem. Słabo pamiętała wczorajszy wieczór… rozmowa z bratem… chyba, chyba piąta szklaneczka trunku… no w każdym razie przestała je po pewnym czasie liczyć… i zaraz, zaraz… Diggory!
Poderwała się z miejsca, w którym leżała tak gwałtownie, że wszystko w jej głowie huknęło okropnym bólem. Jęknęła mimowolnie rozwierając przypominające dwa czarne paciorki oczy, po czym rozejrzała się po pomieszczeniu. Mały, zadbany pokój na poddaszu. Jakiś tapczan, biurko, skrzynia, fotel na którym leżała… Ale gdzie był Diggory? Była pewna, że jej wizyta w tym nieznanym miejscu wiąże się z jego wczorajszą nadopiekuńczością.
-Dzień dobry, Elizabeth! – zawołał nagle pojawiając się w progu pokoju niedbale oparty o framugę drzwi. Zajęczała przyciskając białe jak u trupa ręce do twarzy.
-Ciszej, do …!
-Cieszę się, że mnie mile witasz. – powiedział już ciszej, przerywając jej z delikatnym uśmiechem. Ten irytujący facet… Niższy od niej, co było zupełnie w jej mniemaniu nie męskie, pozbawiony jakiejkolwiek muskulatury, z ciemnymi włosami, które przechodziły pasemka od słońca. I te jego oczy, brzydkie, bursztynowe jak u kota. Wzdrygnęła się. Przysiadł na łóżku naprzeciwko niej i zagapił się na nią nieodgadnionym wzrokiem. – Bo widzisz, droga Elizabeth… nigdy nie jest za późno, aby wkroczyć ze złej drogi na ścieżkę dobra. Albo raczej nie jest to za późno w twoim przypadku.
Zaraz, zaraz… Zmarszczyła czarne kocie brwi. Zdawało jej się, że już gdzieś słyszała te słowa, nim doleciał do niej ich sens. Co on gada?! Przecież ona nie ma najmniejszego zamiaru się w żaden sposób z nim bliżej zapoznawać!! Ach, zaraz. Przecież to mówiła, kiedyś Mary! Wzdrygnęła się odruchowo, wyrzucając z mózgu myśl o jedynej i najlepszej przyjaciółce.
-Mam użyć veritaserum, Imperio czy jakiegokolwiek zaklęcia lub eliksiru obezwładniającego twoją jaźń czy też zgodzisz się z nami współpracować?
Ona miałaby z nim współpracować? Parsknęła pełnym boleści śmiechem. Pomacała kieszeń szaty, i… gdzie była jej różdżka? Dostrzegł jej trwożliwy ruch i uśmiechnął się. Miał przewagę.
-W każdej chwili mogę wezwać Czarnego Pana, aby po mnie przybył! - krzyknęła na niego nie rozumiejąc jego intencji.
-Doskonale wiem, że nie masz mrocznego znaku i… - jej kark przeszły dreszcze. – Miło cię witać w naszym gronie, Elizabeth…
* * *
Szczęknęły otwierane drzwi i przed nimi roztoczył się liżący wycieraczkę u ich stóp ciepły, magiczny półmrok. Arthur kurtuazyjnym ruchem ręki, z nieodgadnionym uśmiechem na ustach i jeszcze bardziej nieodgadnionymi oczami przepuścił ją przed siebie, także to ona – członkini śmierciożerców, osoba przynależąca do szlachetnego i „wyznającego” Czarnego Pana, rodu Lestrangów postawiła pierwszy krok w kwaterze, która jak się domyślała należała do zakonu feniksa. Krótki uśmiech ściął jej wargi, zaraz zamknęły się za Diggory’m drzwi i poczuła jego obecność tuż przy sobie – słodki zapach, szczypta mięty, oddech owiewający jej nagi mlecznobiały kark, i już mężczyzna ją wyprzedził wołając nie kogo innego jak… dziewczynę Pottera i całą tą hałastrę. Elizabeth była nastawiona bardzo negatywnie do tego spotkania, prawdę mówiąc nie miała tu zamiaru w ogóle przyjść, ale brak możliwości ucieczki, tajemniczość tego drobnego chłopca, którą JĄ śmiał porwać, w końcu ugruntowały w jej głowie plan. Przecież ci idioci zamierzali dopuścić ją do zakonu… a więc, gdy wypuszczą ją na wolność będzie mogła powiedzieć wszystko Czarnemu Panu. Właśnie tak.
Najbardziej jednak irytującą rzeczą w tym wszystkim, rzeczą, która irytowała ją mimo świetnego planu, który sobie obmyśliła, który przysporzyłby jej awans do rangi „wyższych” stanowiskiem śmierciożerców i mroczny znak, było to, że nie mogła nawet powiedzieć, że ktokolwiek będzie jej szukać. Po ucieczce z Hogwartu i ataku na gabinet Dumbledore, Rudolf obraził się na nią twierdząc, że za bardzo rzuca się w oczy, Bellatriks natomiast… cóż być może mogłaby liczyć na „wsparcie” z jej strony, jednakże po tym jak zaczęła opuszczać spotkania śmierciożerców, sprawa z nią stała się jasna – nie pomoże jej, mimo tego, że Elizabeth wcale nie chciała tej jej pomocy. Co do Rabastana to… jej wargi wygiął krótki, jadowity uśmieszek, będzie zapijał się przez następne tygodnie, i nawet nie przyszła jej do głowy myśl, że ona przecież robi i robiła dokładnie to samo, z jakiegoś niewiadomego dla niej samej powodu.
Ale już wszystkie jej myśli urwały się wraz z nadejściem głosów – męski śmiech, jasny sopran kobiety… i już po chwili w drzwiach prowadzących do dalszych części domu, ukazały się dwie znienawidzone sylwetki. Rudowłosej kobiety o twarzy obsypanej piegami, i mężczyzny – okularnika o ciemnych rozczochranych włosach. I kiedy Elizabeth z pogardą wydęła wargi, nawet nie przypuszczała, że najgorsze dopiero przed nią – bowiem za plecami Pottera i tej jego szlamy, odezwał się nierówny stukot, a po chwili świdrujące oko Szalonookiego Moody’ego spoczęło na czarnowłosej ku jej zakłopotaniu sprawiając, że oblała się purpurą na policzkach.
-Witam, witam… - mruknął z uśmieszkiem Moody.- Zaprowadź ją do mojego gabinetu, Arthurze. Bardzo dobrze się spisałeś.
-Ale czy tak od razu… - zaciął się chłopak spoglądając na mężczyznę jakoś dziwnie, jednak Elizabeth nie zajęła temu uwagi większej niż zajęła myślami o zeszłorocznym śniegu.
-Tak. Panna Elizabeth nadaje się od razu. – uciął starzec uśmiechając się posępnie.
Lestrange wyrwała się, kiedy Diggory delikatnie położył dłonie na jej ramionach. Spojrzała na Moody’ego oczami zmrużonymi jak u jaszczurki, w sposób, który każdemu, tylko nie szalonemu starcu zmroziłby kręgosłup, poczym splunęła siarczyście pod jego stopy, co jednak w mężczyźnie wywołało tylko cichy, pogardliwy śmiech. Diggory poprowadził ją, stukając różdżką w jej plecy, a z oddali dobiegły ją jeszcze odgłosy przyjaznych, zwykłych rozmów między szlamą, zdrajcą krwi i szalonookim.
-Eliza… - chłopak otworzył przed nią drzwi do niewielkiego prawie pustego, jeśli nie licząc jednego drewnianego krzesła pokoju. Przysiadła na tym krześle sztywno, z całą godnością na jaką było ją stać, z miną pełną dumy, głową wzniesioną jak u królewskich cór. Zapatrzona pustymi oczami w ścianę, nie dostrzegła jak na twarzy chłopaka miotały się różne uczucia, jak jego pięści zaciskały się w bezsilności, jak oczy odprowadzały ją spojrzeniem. – Przepraszam.
To jedno słowo zwróciło jej uwagę na niego. Spojrzała na niego dumnymi, pełnymi godności oczami, po czym przez jej twarz przebiegł jakiś szaleńczy i szyderczy skurcz. Zaraz czekały ją przesłuchania, a z tym związane tortury. Pogardliwy uśmiech wykrzywił jej wargi.
-Za co? Przecież wprowadziłeś mnie na salony.
Powrót Łapy Dodała Victorie
Sobota, 11 Września, 2010, 19:28
Przed rozdziałem chciałam tylko napisać, że gdy pojawią się trzy gwiazdki (* * *) to znaczy, że następna część jest kontynuowana później, może o jakąś godzinę dwie, ale przez tych samych ludzi. Pisanie rozdziału zajęło mi prawie dwa, trzy tygodnie. Elizabeth, gdy chce potrafi być bardzo kapryśna ;).
Jedenaście lat później
-Panno Elizabeth?
Podniosła się odruchowo z wielkiego drewnianego krzesła szeleszcząc połami taftowej sięgającej za pośladki tuniki. Wzniosła ciemne spojrzenie swych oczu na mahoniowe drzwi naprzeciwko skupiając się stopniowo na ich lekkich drganiach, poruszeniu gałki aż wreszcie mogła zgromić wzrokiem niewielkiego człowieka w jaskrawożółtym meloniku, który wychylił się zza ich framugi.
-Pani wciąż… tu? – zaspał zacisnąwszy swe palce na karku. Był zaskoczony obecnością swej starszej protokolantki w gabinecie służbowym po godzinach pracy. Jej osoba była dla niego tak trapiąca i kłopotliwa, że zamiast jakoś rzewniej wywlec z niej powód nadgodzin wolał wymknąć się cichaczem. Tylko to spojrzenie czarnych stalowych oczu zatrzymało go w progu wiążąc w kłopotliwym nacisku – poczuciu obowiązków ministra i zmieszania.
-Właśnie wybierałam się do niewymownych. Pamięta pan o jutrzejszym wydarzeniu?- ostatnie słowa powiedziała z naciskiem swym aksamitnym, chłodnym i idealnie opanowanym głosem, także minister, który na króciutką chwilę wreszcie zapomniał o wydarzeniach jutrzejszego dnia poczuł jak przenika go dreszcz strachu.
-Tak, tak… oczywiście. – sapnął podnosząc na chwilkę melonik, aby otrzeć spływające z czoła krople zimnego potu. Był ministrem od całkiem niedawna i wiele spraw wciąż było dla niego zupełnie nowych, spraw, w których musiał wykazać się tym wszystkim czego żądali od niego. Tym razem chłodny profesjonalizm wyższej w randze asystentki sprawiał, że dostawał dreszczy. Wydawała mu się zimna, pozbawiona emocji, które targały nim w każdej chwili nowej, odpowiedzialnej pracy. Pośpiesznie skinął jej więc głową i wyszedł szybkim krokiem zamykając za sobą szczelnie drzwi i przeklinając chwilę, w której zauważył światełko w pokoju pracownicy. Znalazłszy się wreszcie za murami ministerstwa magii powrócił myślą do rozgrzewającej szklaneczki ognistej whisky po czym teleportował się z trzaskiem.
Tymczasem Elizabeth MacStevens zebrała plik potrzebnych jej, aby przygotować się do jutrzejszego wydarzenia dokumentów po czym wraz ze stukotem swych obcasów znikła w marmurowej uliczce, prowadzącej prosto do wind. W całej górnej partii ministerstwa panowała cisza, raz tylko, gdy postawiła stopę na feralnym obluzowanym kafelku dobiegł ją huk i syk jakiegoś zwierzęcia – sygnał wciąż trwających problemów w dziale eksperymentalnych stworzeń. Wreszcie chłodny granit, z którego zbudowana była cała winda rozsunął się na boki, a ona spokojnie weszła do środka zaciskając tylko jasną, trupiobladą dłoń na rączce torebki i jednocześnie drugą dłonią naciskając ostatni przycisk, aż winda z przeciągłym sykiem nie ruszyła ku departamentowi tajemnic.
Zmęczoną dłonią wysunęła z włosów ozdobną podtrzymującą je klamrę, a one rozsypały się po ramionach – krucze, jedwabiste zwijające się w to grubsze to w cieńsze wstęgi. W przeszklonej kabinie windy odbijała się cała jej sylwetka. Szczupła, podłużna i trójkątna twarz – nienagannie mlecznobiała, z ostrymi arystokratycznymi rysami w tym dobrze widocznymi kośćmi policzkowymi. Nie przenikniona, pozbawiona uśmiechu czy choćby jednego grymasu twarz tylko w kilku cieniutkich zmarszczkach zwracała uwagę na podchodzący pod trzydziestkę wiek jej posiadaczki. Kamienna sylwetka otulona była cała w czerń – ciemną taftową tunikę przewiązaną na wysokości pasa ciemnym paskiem, a z dołu przeźroczystej koszulki wystawały nałożone na długie niebywale szczupłe nogi czarne rajstopy.
Winda zatrzymała się z cichym sykiem na ostatnim piętrze ministerstwa, w samych podziemiach, a kobieta wysiadła z niej szybko wsuwając grubą spinkę do torebki i ostrożnie podążyła po mieniącej się szmaragdowo-turkusowymi żyłkami podłodze. Wkrótce spokojne morskie tony kafelek przemieniły się w czarno białą rozległą szachownicę. Powoli uniosła wzrok. Znalazła się w sali pełnej dziesiątek identycznych względem siebie drzwi. Ona jednak nie zawahała się ani przez chwilę od razu wybierając te właściwe, jakby dla niej były one inne od wszystkich.
-Barcley! – zawołała od progu prosto w ciemność. Czerń i pustka, które ją otaczały sprawiły, że zaczęła drżeć na całym ciele jak rozkołysany płomyk świecy, który pojawił się w powietrzu kilkanaście metrów przed nią, powoli lecąc w jej kierunku i oświetlając ścianki ogromnej biblioteki.
Wreszcie świeca znieruchomiała, a kobieta uniosła wzrok mrużąc ciemne oczy. Oblicze niezbyt wysokiego, niezbyt przystojnego i raczej nijakiego mężczyzny stojącego naprzeciwko niej doprowadziło ją do przyśpieszonego bicia pełnego strachu serca.
Świeca oświetliła brązowe strąki jego włosów zwisające smętnie z czoła, wpadające do przybrudzonych karmelowym kolorem tęczówek.
-Wciąż tu przychodzisz Beth… - wyszeptał, a czarnowłosa zadrżała jeszcze bardziej wyciągając przed siebie ręce i chwytając mocno za rękaw jego przybrudzonej i ciemnej szaty.
-Proszę… Ja już nie potrafię tak dłużej…
Mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w jej drżącą twarz z niezmąconą ciekawością, po czym wreszcie powolutku odwrócił się w stronę ciągnących się w nieskończoność regałów, a jego pospolita sylwetka teraz zaczęła emanować mocą i blaskiem.
-Niech otworzą się brany do światła wieczność! A świat pozna prawdziwe imię… Elizabeth Lestrange!
W miarę jego słów, jego sylwetka rosła, kontury rozmywały się, a on stawał się coraz większym i mniej widocznym punktem dla oczu kobiety, gdyż wszystko wokół nikło.
Rok urodzenia się Harry’ego Potter’a
-Myślisz, że Łapa byłby zdolny do tego, aby znaleźć sobie kogoś i już nie wrócić?
-James! Jak możesz myśleć nawet w taki sposób. – mężczyzna wydał z siebie zduszony jęk kiedy dostał kuksańca od swej świeżo upieczonej i ognisto rudej małżonki.
-Hej, to był żart! Nie znasz się na żartach? – zaśmiał się nerwowo obejmując ja ramieniem i delikatnie przesuwając czubkiem nosa po krawędzi jej szyi. Wiedział doskonale jak to lubiła. Teraz też parsknęła, usiłując zatrzymać śmiech gdzieś w głębi sobie i zacisnęła wargi.
-Ale to było trochę nietaktowne. – szarpnęła lekko kciukiem wskazując na sylwetkę idącej przed nimi wysokiej kobiety ubranej w ciemne spodnie, dżinsową kurtkę z burzą czarnych włosów rozsypanych na plecach.
-Wszystko słyszałam! James, czasem żałuję, że gdy miałam sposobność to cię nie ukatrupiłam.- kobieta odwróciła się i zmierzyła parę, rozbawionym spojrzeniem, chichocząc. Potter na chwilę znieruchomiał tylko lekko unosząc kącik ust do góry na jej żart, a Lily Potter zaśmiała się szczerze i podeszła do kobiety obejmując ją za ramię.
-Uważaj co mówisz o moim małżonku. – kąciki jej ust zadrgały w uśmiechu, kiedy zobaczyła jak James szczerzy się jak szalony za ich plecami.
-A ty uważaj co mówisz o… - nagle urwał jej się głos i odwróciła twarz zaciskając z całych sił usta. Była ona absolutną przeciwnością znajdującej się obok niej kobiety – jej cera była marmurowa, idealna i jasna, nie przecinał jej najmniejszy pieg. Ciemne przypominające onyks tęczówki patrzyły z humorem i lekką obawą, przemienioną w coś pozerskiego co miało ukryć jej strach, były też pełne tęsknoty. Za każdym razem gdy przymykała śnieżnobiałe powieki osłaniając oczy i posyłała na policzki cienie długich rzęs ukrywała wzruszenie i tajemną złość.
Czasem wciąż ciężko było jej uwierzyć w rzeczywistość. Odruchowo poprawiła ciemne spadające kaskadami na plecy włosy, nerwowym gestem, choć coś takiego nie było w jej zwyczaju.
-Na pewno będzie. Bethie, on zawsze będzie cię kochał. Nie znam bardziej niezwykłej niż wy pary.- rudowłosa wyczuła w jakim nastroju jest jej przyjaciółka. Jak zwykle empatyczna, teraz wprost przypominała Elizabeth jakiś przekaźnik emocji, ze swą kremową obsypaną piegami twarzą i życzliwymi zielonymi oczami. Nawet rude włosy przebłyskujące blond pasemkami miały w sobie coś miłego i przyjacielskiego, zupełnie w przeciwieństwie do chłodnego odpychania jakie wywierał na ludziach wygląd Beth.
-A ja znam. Wy to, co? – zaśmiała się cichutko, aby James nie usłyszał, ocierając ukradkiem pojawiające się w kącikach oczu łzy.
-Dobra, koniec tych czułości drogie panie. Beth, gdyby nie fakt, po co tu przyszliśmy pomyślałbym, że usiłujesz mi skraść Lily.
Obie zaśmiały się patrząc na siebie z rozbawieniem, gdy je obie objęły silne ramiona Rogacza. Przystanęli. W tej samej chwili usłyszeli stukot kół zbliżającego się pociągu i Elizabeth ponownie poczuła jak jej serce ściska panika. Ludzie ruszyli w kierunku wjeżdżającego na peron ekspresu, jednak ona pozostała na miejscu czując się jak skamieniała figura – strach przygwoździł ją do podłoża odznaczając się też w strasznych ogarniających ją dreszczach i przyśpieszonym biciu serca. Dookoła ludzie ściskali się – witali po długiej rozłące, lub kłócili o fakt, że ktoś nie odebrał dzieci z przedszkola lub też zapomniał czegoś kupić. Na niektórych nie czekał nikt i samotnie, ze spuszczonymi głowy lub uśmiechem rozjaśniającym wzniesioną do góry twarz targali walizki bądź torby idąc w kierunku mającym ich zaprowadzić do domu.
Dom… Jakież to względne pojęcie. Dla niej w ostatnich dniach stał się kamienną, luksusową i pełną bolesnych wspomnień i pamiątek klatką. Bo zabrakło jednej osoby.
Jej serce zatrzymało się w momencie, gdy w otwartych drzwiach pociągu, ponad tłoczącymi się u wejścia do niego ludzi pojawił się mężczyzna, którego długie ciemne kosmyki rozwiał natarczywy wiatr. Nie potrafiła się nawet na niego patrzeć. Spuściła wzrok natrafiając na widok całującej się obok pary, poczuła, że nie może już dłużej znieść – łzy potoczyły się z jej oczu żłobiąc ścieżki w policzkach. I znów zwróciła swą głowę w jego kierunku. Nie było go już na schodkach i początkowo jej serce przywitało to przyśpieszonym pełnym strachu biciem, do chwili, gdy nie dostrzegła jak przepycha się przez ludzi i zaczęło ono walić jeszcze bardziej niż wcześniej.
Jego twarz była opalona, karmelowa, przystojna policzki lekko piegowate, nos niemal perfekcyjny. I poważne śmiertelnie poważne oczy zdające się czegoś poszukiwać. Kiedy dostrzegł ją tuż za tłumem w jednej chwili skamieniał i zawładnął nią – karmelowo bursztynowy blask jego piwnych oczu stał się dla niej nie do zniesienia, dopóki on nie miał znaleźć się przy niej. A może spodziewał się tylko James’a i Lily? Chciała się wycofać i chyba nawet cofnęła się o krok, bo w następnej chwili poczuła jak ramię Lily popycha ją do przodu. Postąpiła o krok i jeszcze jeden. On był coraz bliżej.
Pachniał sobą – drzewem sandałowym i piżmem, klonami i karmelem, ciastem i rosą.
-Witaj… - mruknęła sucho, patrząc gdzieś w bok.
Nie wiadomo w którym momencie wziął ją w ramiona i przycisnął do siebie. Zaczęła łkać kiedy na sekundę uniósł ją nad sobą i przyglądał się jej z oczarowaniem, jak gdyby widział ją po raz pierwszy. W jego oczach coś się szkliło gdy tak na nią patrzył, a gdy ją postawił zaczął całować jej twarz.
-Janice jest w szpitalu. – załkała prosto w jego twarz pomiędzy jednym a drugim pocałunkiem.- Kocham cię, Syriusz. Słyszysz? Kocham cię. – wyszeptała do jego ucha, podczas, gdy przez jego twarz przebiegł skurcz i mocniej opatulił ją ramionami przyciągając tak jak tylko się dało mocno do siebie.
* * *
-Cześć, malutka…
W małym pokoiku na końcu szpitalnego korytarza wciąż paliło się światło. Kiedy para obejmujących się i ściśle opatulonych grubymi swetrami, gdyż jak na wrzesień nagle zrobiło się bardzo zimno wkroczyła do pokoju ujrzała tylko niezbyt wielkie, dziecięce łóżeczko z drewnianymi prętami przez które wystawała mała obsypana plamami jakiejś wysypki rączka.
Cały pokój był nieduży, pomalowany na jasnożółty kolor z kolorowymi gwiazdkami na ścianach, łóżeczkiem, szafką nocną, dwoma krzesłami i fruwającą na podłodze magiczną kulą światła jednak nawet z pluszowymi misiami dziewczynki nie potrafił stać się przyjaznym lokum. Wciąż był izolatką.
Syriusz potarł uspokajająco ramię przytulonej do niego kobiety, która z trudem usiłowała powstrzymać kolejną falę łez, po czym ruszył w stronę łóżeczka przysiadając na krześle obok niego i wyciągając przez drewniane pręty palec i muskając nią ciepłą dłoń leżącej w nim dziewczynki. Była ona maleńka, miała niewiele ponad półtora roku, ze słodkimi policzkami odziedziczyła zarówno ciemnobrązowe skręcające się w loki włosy taty, które sięgały jej do policzka i słodko chłodne rysy twarzy mamy, jej kształt oczu, nos i usta. Tylko zamiast czerni tęczówek jej oczy miały barwę olchy i żywicy. Teraz poruszyła się niespokojnie, przeciągnęła i już odruchowo wyciągnęła dłoń, aby zacząć drapać się po poznaczonym śladami ropiejących bąbli smoczej ospy, którą złapała.
Elizabeth natychmiast postąpiła krok do przodu, chcąc zapobiec rozdrapaniu rany, jednak Syriusz był szybszy. Błyskawicznie pochwycił jej rączkę i przycisnął do swojej pochylonej przy łóżeczku twarzy wywołując tym samym cichutkie posapywanie małej.
-Cześć, jagniątko… - zawołała Elizabeth do niej śpiewnie, nadspodziewanie słodkim sopranem kobieta siadając przy ukochanym.
Mała rozbudziła się i jej twarz rozjaśniała w uśmiechu. Dopiero niedawno zaczęła mówić jednak teraz sepleniła i paplała nie składnie pełnymi zdaniami. Mimo to czarnowłosa uśmiechnęła się z rozczuleniem.
-Dzis pzysedl do Janice…
-… doktor? – podszepnęła Elizabeth wstając i pochylając się, aby wyciągnąć małą z łóżeczka. Kiedy jej dłonie objęły małe ciałko przyciskając do siebie i tuląc w bawełnianym swetrze poczuła wzruszenie jak zawsze, już od jakiegoś czasu. Pocałowała delikatnie ją w czoło nie mogąc uwierzyć, że tak wielki skarb jest jej córeczką. Przysiadła z nią na kolanach przysuwając się do Syriusza i opatulając ciaśniej małe ciałko swoim swetrem.
-Tak, ta… Doktor. – mała kosztowała nowego słowa uśmiechając się wesoło. Spojrzenie Elizabeth skrzyżowało się ze spojrzeniem Syriusza i zaśmiała się cicho przekrzywiając głowę i wtulając twarz w jego ramię.
-A co powiedział mojej małej małpeczce? – Syriusz w jednej chwili porwał małą w ramiona podrzucając do góry tylko po to, by za chwilę przycisnąć do siebie.
Dziewczynka zaczęła się śmiać, aż jej śmiech dobiegł do uzdrowicielki, która miała właśnie dyżur i wpadła teraz do środka jednocześnie uśmiechając się do dziewczynki i gromiąc spojrzeniem ich rodziców.
-Co państwo tutaj robią?! Skończył się już czas wizyt! – powiedziała głośnym szeptem spoglądając na nich groźnie.
-Uśpimy tylko małą i zaraz pójdziemy. – słodki sopran wnet zamienił się w ostry, hardy i stalowy głos wydający polecenia. Czarny błysk oczu Elizabeth sprawił, że uzdrowicielka cofnęła się pośpiesznie mrucząc jeszcze coś, że zaraz powinni wyjść. Kiedy już poszła, Syriusz parsknął śmiechem.
-Lizzie, któregoś dnia przyprawisz kogoś o zawał tym straszeniem.
Zmarszczyła swoje ciemne łukowate brwi przyjmując dziewczynkę od Syriusza i kładąc ją sobie w ramionach, które otworzyła na kształt kołyski. Pocałowała ją następnie w czoło szepcząc jej, aby spróbowała zasnąć, po czym zwróciła się już do Syriusza:
-Wiem, ale nie mogę się odzwyczaić. Z drugiej strony… Nie sądzisz, że to niezmiernie przydatne? – uśmiechnęła się w trochę złośliwy, zdawkowy i kusicielski sposób, na co Black mógł zareagować tylko jednym zachowaniem. W jednej sekundzie zamknął jej wargi na chwilę w pocałunku poczym odsunął się głaszcząc mamroczącą, o tym, że nie chce jej się wcale spać, Janice.
-Musisz spać kochanie, jutro będziesz trochę zdrowsza niż dzisiaj.
Elizabeth pozostała przez chwilę nieruchoma, przygryzając zaczerwienione wargi. Rumieniec na jej policzkach zdradzał chwilę pocałunku.
* * *
-Wszystko ok.?
Z jej policzka spłynęła krystaliczna łza. Pochylił się w jej stronę pocierając dłoń o jej ramię- odsunęła się zupełnie odruchowo mając ochotę być sama.
-Tak. – pokiwała głową zwracając się na sekundę w jego stronę. – Chciałabym pójść na cmentarz. Sama.
-Spotkamy się w domu. – nie dotknął jej nawet przez chwilę wiedząc, że nie ma na to ochoty. Kobieta odwróciła się do niego plecami ruszając w górę uliczki, z dala od marmurowego budynku szpitala św. Munga.
* * * Powrót do rzeczywistości
Obudził ją przeciągły świst powietrza. Chłodny wiatr smagnął w jej ciało jak ostry pejcz podnosząc do góry cienką i przezroczystą tunikę. Przed sobą ujrzała ziemię. Upadła wprost na brukowaną uliczkę, na przedmieściach jakiegoś miasta. Wiatr świszczał z całych sił dąc i targając jej włosami, aż w głowie nie znalazło się miejsce na żadną myśl. Przytuliła do ziemi policzek i przesuwając do góry dłonią zorientowała się, że płacze. Dopiero teraz przed jej oczami stanął Barcley i wspomnienia. Wysoka sylwetka mężczyzny o brzoskwiniowej cerze z opadającymi za uszy ciemnobrązowymi włosami i piwnymi oczami, która pojawiała się w jej snach sprawiła, że poczuła znajomy, upiorny ścisk w piersi. Powoli powstała orientując się, że właściwie wszędzie wokół niej rozciąga się prawie pozbawiona cywilizacji przestrzeń – puste drogi, zielony klomb, którym porośnięte było rondo, mała przybudówka jakiejś starej opuszczonej gospody, które mury legły w gruzach i maleńkie wykonane z żeliwnego ogrodzenia bramy pobliskiego cmentarza na który ruszyła przygryzając wargę i spuszczając wzrok. Nawet w poszarzałej barwie późnego popołudnia grób mężczyzny, który odmienił jej życie odnalazła od razu – znalazłszy się przy kamiennym nagrobku złożyła ręce, zamknęła oczy i odmówiła modlitwę. A wiatr szumiący w jej uszach sprawił, że przed jej oczami jak w kalejdoskopie zaczęły przemykać wspomnienia.
Sowa numer 2 Dodała Victorie
Niedziela, 29 Sierpnia, 2010, 18:39
Spokojnie!! Jestem tutaj cały czas i zamierzam pisać, proszę nie zawieszać mojego działu i nie traktować go jako zamknięty dlatego, że nie było mnie miesiąc! Byłam na wczasach, właśnie wróciłam - wakacyjna wena daje mi się we znaki, ale też bierze mnie straszny leń i stąd nowej notki jest jedynie 1/4. Obiecuję, że wezmę się do roboty i dokończę ją albo przynajmniej spróbuję w te dwa dni do końca wakacji, ale nie wymagajcie ode mnie za wiele (choć szczerze mówiąc twój entuzjazm Syrcia wprawia mnie w uniesienie). Rozdział będzie długi, bo to prawdopodbnie jeden z najważniejszych momentów tej historii i musi być perfekcyjnie dopracowany. Pozdrawiam wszystkich (Sweet_Lady_xB - wybacz, że wciąż się tak do ciebie zwracam skoro masz nowy nick, ale naprawdę cieszę się, że wróciłaś).
Naprawdę cieszę się, że wróciłam do tej strony. Na blogach jak się pisze jest inaczej, nie odczuwa się tak wielkiej radości przy komentarzu jednej osoby, jaką ja odczuwam tutaj. Jedynym problemem, który może dużo przesądzić, jest to, że strona jest chora i nie ma się kto nią zająć. Rozdział przedstawiony jest z różnych perspektyw, ale bynajmniej nie jest on chaotyczny.
-Nie mogę jej tak zwyczajnie opuścić. Czy ty nie rozumiesz, Mary?
-A co mam zrozumieć? To, że spędzasz z nią znacznie więcej czasu niż kiedykolwiek spędzałeś z Amosem? I wciąż debilu, nie chcesz wrócić do domu! – mówiąc to pacnęła go z całych sił zaciśniętą pięścią w ramię.
- Nic nie rozumiesz. – zerknął na nią przelotnie, dość posępnie i odwróciwszy się plecami stanął przy najbliższym oknie rozwierając je na całą szerokość. Nagle zabrakło mu powietrza.
-Nie dam sobie dmuchać w eliksir!* Ty stary wygu, na portki Merlina czy nic nie dasz sobie powiedzieć?! – znalazła się blisko niego. Zła niczym kotka, z szarymi oczami błyszczącymi tak wściekle, światłem złości, że każdy normalny na jego miejscu by się odsunął. Ale nie Arthur.
Teraz dmuchnęła sobie na grzywkę unosząc jej jasne pasemka nieco do góry i znów zacisnęła z całych sił pięści, przekręcając go w swoją stronę.
-Nie zbiję cię tylko dlatego, że przyjaźnimy się od urodzenia, ale chłopie… kurde, nie możesz choć raz odpuścić? – była tak swojska, tak domowa i urocza w swojej złości, że nie mógł się powstrzymać i usta zadrgały mu w uśmiechu.
-To samo mógłby powiedzieć tobie. – powiedział spokojnie, doprowadzając ją już do szału. W akcie desperacji wypuściła z ust całe powietrze z sykiem i z całych sił walnęła go w klatkę piersiową, zostawiając zapewne w miejscu swojego uderzenia zaczynającego już pęcznieć siniaka. Zrobiwszy już to co miała zrobić, odwróciła się na pięcie wskakując na kanapę i gwałtownie splatając kończyny. Usta zacisnęła starając się nic nie mówić, ale widać było, że dalej ma ochotę, aby się trochę jeszcze pokłócić.
Chłopak westchnął cicho, tak aby nie usłyszała i przez chwilę przyglądał się jej jeszcze nim zdecydował się podejść bliżej. Należały jej się wyjaśnienia – jako jedyna wiedziała o „przeklętych” sprawach Diggory’ch, znali się jak łyse konie, zawsze była po jego stronie no i podejrzewała już to czego nie mógł jej powiedzieć.
Teraz przeszedł parę kroków w jej stronę, siadając na podłodze u jej stóp i z trudem odsunął jej ręce od twarzy, którą zasłaniała przed jego wzrokiem.
-Muszę pomóc Elizabeth. Spróbuj jakoś zrozumieć, że ona nie jest w istocie zła. To w jakiej rodzinie się urodziła, jakich ma braci i komu służy nie świadczy jeszcze o jej duszy. Ale jeśli ją teraz zostawię, to ona nie przeżyje tych wakacji. Przynajmniej z tym czymś dobrym co tam w niej jeszcze zostało.
-A dlaczego właśnie jej? Jest masa osób takich jak ona, które zgubiły własną drogę i służą Voldemortowi, czasami nawet w mniejszym stopniu zagmatwane w te sprawy co one i bardziej niż ona godne tego, aby wyciągnąć ich z tego bagna.
-Rasizm, Mary…! – trzepnęła go w łepetynę, na odpowiedział głośnym śmiechem. Wreszcie wbiła w niego oczekujące spojrzenie, żądając odpowiedzi. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy jaką rolę ona odegra w naszym świecie…
-Arthur…- po chwili milczenia spojrzała na niego z obawą przemieszaną ze smutkiem. O dziwo, nie wydawała się, ani trochę zaskoczona niezwykłymi słowami swego przyjaciela. Z czułością pogładziła go po policzku. – Uważaj na siebie. Nie daj się tej wiedźmie złapać w sidła. – łobuzerski uśmiech u Diggory’ego sprawił, że po raz kolejny musiała trzepnąć go w głowę.-A co z twoją rodziną?
U Elizabeth
Jeszcze jeden sweterek, sukienka, szalik… Gdzieś w to wszystko zaplątało się przeklęte zdjęcie. Obeszła całą walizkę mierząc je złowrogim spojrzeniem czarnych oczu, jakby mogło ją ugryźć i z drugiego końca pokoju rzuciła w nie kapeluszem, gładko przykrywając portrecik Mary. Jej myśli zdawałoby się, że przejął utarty schemat, według którego każda dziewczyna w Hogwarcie, obojętnie od domu w jakim się znajdowała, teraz właśnie zajmowała się pakowaniem. Lecz były to tylko pozory. Od tak.
Kościstymi dłońmi sięgnęła po butelkę ognistej ukrytej w szafce przy łóżku. „Na specjalne okazje z Malfoy’em”. Przez chwilę miała wielką ochotę zachować się jak niedojrzała kobieta i pieprznąć szklaną butelką o ścianę pokoju, lub o podłogę rozbijając ją w drobny mak. Szybko jednak i z niejaką zgrozą pojęła, że zaczyna myśleć stereotypowo, po czym odłożyła natychmiast butelkę na jej poprzednie miejsce, nawet nie zerknąwszy w jej stronę. Później zastanowi się co z nią zrobi. Teraz miała zadanie.
Przebiegła sypialnię szybkimi krokami długich, wysportowanych nóg i pochwyciwszy miotłę cisnęła ją przez otwarte okno – także, ta posłusznie zawisła w powietrzu. Jedno skinienie różdżki – kufer zatrzasnął się, gdy tylko wleciała do niego ostatnia rzecz, drugie skinienie – buteleczka ognistej wylądowała w jej dłoni. Iście diabelski plan. Ale to ostatni dzień szkoły. Już po apelu – trzeba było się rozerwać. Przewiesiła nogi przez okienny parapet wskakując na miotłę i od razu zaczęła lecieć w górę zamku, do ciemnego punktu gabinetu dyrektora. Ach, ten przeklęty Dumbledore… Lecz nie. Musiała kontrolować swe emocje. Obiecała sobie – nie zamierza skończyć jak świrnięta szwagierka Bella.
Wreszcie wylądowała przy oknie gabinetu, uchylonym przez wzgląd na niecodzienny upał (słowo dając, po wczorajszych opadach śniegu nikt nie spodziewał się takich tropików – ale Hogwart to Hogwart) i aż uśmiechnęła się do samej siebie z satysfakcją. Choć wybitnie inteligentny dyrektor posiadał jedną słabość, którą Śmierciożercy w nim ubóstwiali o ile mogli cokolwiek ubóstwiać w ich wrogu numer 1. Otóż pan świrus-Albus ufał ludziom. Wręcz bezgranicznie, przez co już kilka razy zresztą zapłacił, włączywszy dzisiejszy, a mimo to w dalszym ciągu uważał, że należy mieć do każdego zaufanie. Natomiast zdanie Beth w tej sprawie zasadniczo się różniło od zdania dyrektorka, od początku życia uczona dystansu rezerwy i własnego myślenia, nie posiadała nawet po tym jak wczoraj zachowała się w stosunku do tego idioty Diggory’ego, całkowitego zaufania do samej siebie. Jednak z racji na taki, a nie inny bieg spraw – wróćmy już do dyrektora, mogła bez przeszkód dostać się do jego gabinetu, gdyż nie został zabezpieczony żadnym zaklęciem antywłamaniowym.
-Accio, książki! – zawołała śmiejąc się szyderczo, gdy potrzebne jej tytuły w mgnieniu oka wleciały do przygotowanej uprzednio torby. Dopiero zrobiwszy to, przekroczyła okno wskakując do środka gabinetu. Wreszcie znalazła miejsce dla swojej whisky – napój popłynął po podłodze, zbryzgał pełne książek ściany, aż wreszcie zapłonął szatańską pożogą lejącą się z końca różdżki Beth.
-Miłego opalania, panie dyrektorze…- wymamrotała całkiem z siebie zadowolona.
* * *
Czasami miał wrażenie, że się kończy, niknie. Oni wszyscy byli popularni, pewni siebie, weseli, znajdowali lekarstwo na każdy problem. Jakimś cudem zrozumieli go i bardzo mu pomogli, jednak to czasami już nie wystarczało. W takie wieczory jak ten, po przemianie poprzedniego wieczora w wilka miał już dość.
-Ostatni rok… - szept Syriusza zmusił go do jakiejś reakcji. Obrócił gwałtownie głowę i dostrzegł czwórkę swoich przyjaciół, którzy starali się zapamiętać widok ich pokoju wspólnego przypominając sobie też spędzone w nim chwile.
-Musimy sobie zrobić zdjęcie… - Lily mignęła obok niego zaszeleściwszy rdzawymi włosami tuż przy jego twarzy.- Remusie…- pokręciła głową na jego minę odwracając się w pół kroku i energicznie chwytając go za dłoń. W jej ciemnych, zielonych oczach zobaczył takie same jak u siebie łzy wzruszenia.- Przecież to, że skończyliśmy Hogwart nie znaczy, że skończyła się nasza przyjaźń. Mam przeczucie, że teraz nawet będzie mocniejsza niż dawniej.- zaśmiała się, na co Peter odpowiedział jej pełnym szczęścia wzrokiem przemieszanym z chichotem.
Lupin wyczuł na jednym z jej palców pierścionek zaręczynowy i przejechał delikatnie po jego oblamówce palcem.
Lily uśmiechała się do teraz do Jamesa stojąc w promieniach słońca tuż przy pierwszym z tej szalonej bandy, z którym się zaprzyjaźniła. Nie mogła zrozumieć w jaki sposób stało się to, że była tak bardzo szczęśliwa. Jak szybko zżyła się całkowicie z tymi wariatami. To po prostu się stało i było wraz z nią, tak jak i zaręczynowy pierścionek. Była tak szczęśliwa i jednocześnie smutna, że nawet nie zorientowała się w którym momencie kilka łez spłynęło po jej policzkach. Stało się to dopiero wtedy, gdy James przejechał dłonią po jej policzku delikatnie ścierając te kilka kropel. Puściła dłoń Remusa czując jak ukochany oplątuje ją w pasie ramionami kładąc brodę na jej policzku.
-I każdą twą łzę…- wyszeptał, a ona zaśmiała się cicho przypominając sobie jego dawną obietnicę. Nieudolna próba nawiązania z nią znajomości pod koniec szóstej klasy, kiedy właściwie mogłaby już przestać się na niego złościć…
-Łapa! Masz aparat! – rzuciła w niego urządzeniem, a chłopak właściwie już mężczyzna rzucił jej pełne dezaprobaty spojrzenie. Nie odezwał się jednak nic, co jak na Syriusza było niezwykłym osiągnięciem. On też był wzruszony. Ustawił aparat na stosie książek, włączył go i w mgnieniu oka doskoczył do nich rzucając się ze śmiechem na Jamesa.
Lily zawsze potem uwielbiała patrzeć na to zdjęcie. Jak w którymś momencie na fotografii pojawiał się Syriusz wskakując Rogaczowi na plecy przez co niemal go przewracając. Ona wtedy objęła Remusa przyciągając go do siebie, bo widziała jak w jednej chwili zrobił się smutny, a Peter znalazł się gdzieś między Łapą, a Jamesem. Koniec szkoły…
Syriusz zaśmiewając się jeszcze wciąż ze swojego żartu (Rogacz miał nabitego na czole guza i był trochę zły) podszedł do okna w ich pokoju zamierzając jeszcze cyknąć zdjęcie zachodzącego słońca i uwiecznić skąpane w słońcu hogwarckie błonia. Tymczasem to co zobaczył sprawiło, że w mgnieniu oka z jego głowy wyleciały szalone i brawurowe pomysły. Zerwał się na równe nogi, cały spiął i odwrócił do przyjaciół ostatkiem sił powstrzymując się przed tym, aby biegnąć do Dumbledore’a.
-Gabinet Albusa płonie.
* * *
Gabinet płonął.
Do miotły przytwierdziła kufer i z nienawiścią spojrzała w niebo zaprzysięgając zemstę.
Nigdy nie zamierzała już tu wrócić. Do przeklętego domu Leastrang’ów też.
Na niebie jątrzył się mroczny znak.
* * *
-Ogłupiałeś Arthur?! – w ostatniej chwili wbiegła na wieżę astronomiczną, w chwili, gdy już odbijał się od powierzchni ziemi. Do miotły przytwierdził kufer.
-Ze mną wszystko dobrze Mary. Czy ty rozumiesz, że ona jeszcze nie ma mrocznego znaku? – wydawał jej się tak rozradowany tą informacją, że wręcz zaprzeczał swym pierwszym słowom.- Już tu nie wrócę. Żegnaj.
_____________________________________
* Tłumaczenie: KOŚCI ZOSTAŁY RZUCONE
Od autorki: Sugerowałam się filmem „Kal hoo na hoo” szczególnie co do charakteru Arthura porównywanego z charakterem głównego bohatera tamtego filmu. Co poradzić, skoro Beth tego potrzebuje;) Teraz wyjeżdżam na kolonię, także nie będzie mnie przez jakiś czas i rozdzialik 15 pojawi się dopiero w lipcu. Szczerze, to na 15 jeszcze nie mam żadnego pomysłu, lecz wierzę, że mi coś wpadnie go głowy.
14. „Ach, Beth…”
26 czerwca
Sądziła, że to już koniec. Prawdziwy żar przenikał jej ramiona otulone przecież ledwie cienkim, jedwabnym szalem, odsłonięte na przenikliwie zimny wiatr. Był czerwiec, a tak jakby go nie było. Ostatni dzień szkoły... 'czy to się nie skończy'? Spadł śnieg. Ledwie wczoraj co wziąwszy pod uwagę zbliżające się już kilometrowymi krokami wakacje podchodziło pod prawdziwą anomalię. Nie sądziła, że kiedyś w ogóle nastąpi w niej coś takiego jak depresja, załamanie psychiczne. Myślała, że jest na to za silna. Że po wszystkich dokonanych przez nią morderstwach, po okrutnych słowach się nie załamie. Jednak czy naprawdę się załamała? Nagle odkryła, że pomoc młodego Malfoy’a się nie liczy i została w tym bagnie sama.
Ostatnio coraz częściej chodziła w miejsca o których istnieniu zapomniała. Z pustym, nierozumnym wzrokiem, oparta o jedną z płaczących wierzb patrzyła na widoczną z oddali czwórkę przyjaciół – dobrze znanych i znienawidzonych przez nią gryfończyków. Teraz wydawali się tacy… szczęśliwi? Aż nienaturalnie. Zacisnęła usta odwracając głowę w bok. Wiatr strząsł związane w luźny węzeł włosy z jej karku i zasłonił twarz dziewczyny, którą wykrzywił grymas złości.
Nienawidziła ich. Nienawidziła ich z całych sił za to, że oni mogli być tu szczęśliwi, za to, że Mary zginęła, a oni wszyscy nadal żyli. Łącznie z Pettigriwem.
-Gdzie ukrywa się moje kochanie?
-Mówiłam ci coś Malfoy. Nie życzę sobie twojej obecności. – powiedziała nawet nie odwracając głowy, gdy nadszedł. Dopiero, gdy położył dłoń na jej ramieniu odwróciła się i zacisnęła z całej siły pięści przyciskając paznokcie do wrażliwej skóry, aby tylko się powstrzymać od rąbnięcia go w twarz.
-Co się stało? Czemu jesteś taka wkurzona?
Pokręciła z irytacją głową.
-Mylisz się Malfoy. Jestem nadzwyczaj opanowana. Gdyby tak nie było już byś nie żył gnido.- powiedziała panując nad głosem. Dłoń mimowolnie zacisnęła na różdżce powstrzymując się od przemożnej ochoty, aby zacząć walić go drewnianym przedmiotem po głowie, co byłoby oczywiście śmieszne i och… mugolskie.
Blondyn zmrużył swoje lodowato błękitne oczy takie same jak oczy swojego brata Lucjusza, i zacisnął usta ze złości, najwyraźniej wściekłością próbując rozbudzić jej namiętność. Tak było dawniej. Teraz patrzyła na to z wręcz pogardą.
-O co ci chodzi?- zapytał wreszcie przez zaciśnięte zęby i spróbował zbliżyć się w jej stronę. Nie odeszła, aby nie dać mu powodu do satysfakcji, ale tak gwałtownie zamachnęła się ręką, że z jego nosa poleciała strużka krwi.
-Nigdy mnie nie interesowałeś Malfoy. Byłeś tylko upartym wrzodem, który wyrósł na tyłku i po jakimś czasie zaczął być mniej dokuczliwy. Wiążąc się z tobą oczekiwałam od ciebie choć trochę szacunku, a ja nie pozwolę sobą pomiatać. Nie kocham cię i zrozumiałam to w chwili, gdy dowiedziałam się, że sypiasz naraz z jeszcze kilkoma dziewczynami. A wiedziałam już to od dawna… - pokręciła głową powstrzymując się od zadania mu kolejnego ciosu. –Nigdy nie oczekiwałam od ciebie względnej wierności i wiedziałam, że mogę się tego co zrobiłeś spodziewać. Więc nie życzę sobie więcej twojej obecności. Żadnej. Nie chcę nawet słyszeć twojego głosu. Nie mów do mnie, zniknij i odejdź nim się rozmyślę. Dobrze wiesz, że jestem niezła w zaklęciach tortur.
Patrzyła jak odchodzi i dopiero wtedy, gdy znikł za sylwetkami ostatnich drzew poczuła jak dotąd ukrywane łzy spływają jej po policzkach.
Czy on był na tyle głupi, aby sądzić, że ona nigdy się o tym nie domyśli? O tym jak ją zdradzał, jednocześnie wciąż z nią będąc i szepcząc jej czułe słówka o miłości. Przez chwilę nawet pomyślała, że natrafiła na takiego mężczyznę jakim Rudolf był dla Belli, kogoś kto być może nie przypominał księcia z bajki i nim bynajmniej nie był, ale ona sama nie była księżniczką. Przynajmniej nie dziewczyną w takim guście. Powoli zebrała się ze swojego miejsca znaczniej ciaśniej niż poprzednio owijając się cienkim szalem. Wcześniej być może nie czuła zimna, teraz po rozmowie z Draco, po płaczu, kiedy wszystko z niej wyparowało cała aż drżała, ale jak przystało na zasadniczą, lodowatą ślizgonkę nie zamierzała się trząść jak jakaś trzpiotka.
Musiała przyznać, że było jej przykro – owszem, z żalem bo o wiele bardziej miło byłoby pożegnać się z Malfoy’em w atmosferze wzajemnej nienawiści (choć co do tej, to w sumie co do własnych uczuć nie pozostawiała wątpliwości, a po tym co powiedziała temu kretynowi w sumie też nie). Gdyby była to głęboka nienawiść, cóż nie oszukujmy się… mogłoby dojść do jakiejś namiętności. Nikomu oczywiście nie przeszkadzającej, oprócz samej Elizabeth.
Po śmierci Mary po prostu potrzebowała wsparcia i tyle. Nie tłumaczmy sobie tego na tysiące różnych innych sposobów.
-Po raz pierwszy pokazujesz jakieś emocje…
Odwróciła się gwałtownie słysząc to słowa, a widząc blisko niej tak dobrze znaną jej osobę poderwała się z cichym okrzykiem z ziemi stając dokładnie na wprost niego.
-Arthur! – zaskoczenie było tak wielkie, że dopiero po chwili zorientowała się iż po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. Zrozumiawszy to zarumieniła się, aż po cebulki swoich ciemnych włosów, a jej nienaturalnie blada twarz teraz uderzająco przypominała pączek róży – była jakaś milsza z krwistymi wypiekami na policzkach.
-Jednak mnie pamiętasz…- dobiegł ją jego cichy chichot, gdy opierał się o drzewo przy, którym wcześniej siedziała. Prawdę mówiąc dawno już go nie widziała. Zapominała chyba o nim, a teraz widząc na nowo jego rozwichrzone na wszystkie strony brązowe włosy i oczy mieniące się miło (o czym ona myślała?!) złotymi drobinkami, przypomniało jej się jak on bardzo podobał się Mary.
-Wiesz, że ona cię lubiła? – zapytała nie wiedząc czemu. Speszona umilkła szybko zawstydzona tym, że rozmawia z puchonem.
-Jakżeby można nie lubić mnie. Ach, Beth widzę, że ja ciebie też pociągam.
-Ty mnie? – była zbyt zirytowana i zdumiona, aby cokolwiek powiedzieć.
-Wiem, wiem… Jestem taki seksowny… - chwycił jej dłoń niby przyciągając ją do siebie na co wyrwała się niczym rozjuszona kotka. Jednak wciąż stała przy nim nie potrafiąc zebrać się do tego, aby zwyczajnie się odwrócić i odejść.
-Masz coś z głową. – skwitowała ponuro.
Odwróciła się od niego zapatrzywszy w głęboką i ciemną powierzchnię jeziora.
-Dlaczego ty nie potrafisz się śmiać?! – nagle znalazł się blisko niej. Poważny i przerażający. Tak straszny, że aż zaczęła się go bać. Chwycił ją za ręce mocno przytrzymując i w jakiś dziwny sposób panując nad nią całą. Poczuła się tak słabo i źle, że nie potrafi już nic zrobić. – Co ci ludzie takiego zrobili, że nie potrafisz doceniać jaki ten świat jest piękny? Jak ważny jest każdy dzień?
Zaczęła drżeć. Chciała odjeść, ale nie dała rady, tymczasem ciężar skrywanych łez stał się nie do zniesienia. Przechyliła głowę, aby je ukryć, ale one spłynęły po jej policzkach ciurkiem podczas gdy ona na chwilkę położyła czoło na obojczyku Arthura.
-Po prostu daj mi spokój … ok.? Daj mi spokój…- wyjąkała wyrywając się i uciekając. Przez łzy przestała widzieć krajobraz wokół niej. Wszystko zaczęło się rozmazywać.
Powrót kolejnej sowy Dodała Victorie
Sobota, 19 Czerwca, 2010, 12:45
Wróciłam. I nic więcej nie dodam. Proszę tylko, aby mój pamiętnik został przeniesiony do tych fikcyjnych, które aktualnie już działają. Ile się zmieniło w czasie tego roku, kiedy strona nie funkcjonowała. Ja, moja historia, ludzie, ta strona. Nie ma już tutaj tych, których poznałam całe wieki temu, a wydawałoby się, że rozmawiałam z nimi jeszcze wczoraj. Los każdego z pamiętników jest nie pewny, w dalszym ciiągu, tak samo jak los odradzającej się na nowo strony. Życzę jej z całego serca powodzenia... a teraz... Teraz pozostaje wam wyczekiwać na następny rozdział, który pojawi się już wkrótce.
Nie wiem czego oczekuję wklejając tą notkę. Chyba niczego. Niektórzy autorzy pamiętników mając trzech albo pięciu czytelników narzekają na ich wąskie grono, tymczasem ja nie mam nawet tych pięciu. Chciałabym aby jeśli jest jakaś tam osoba, która to czyta wiedziała, że komentarze są bardzo ważne dla autora. Po pierwsze dzięki nim czegoś się uczy, po drugie podnoszą go na duchu, po trzecie wie, że są osoby, które czytają jego teksty. Bardzo polecam słuchanie utworu Jamesa Blunta – „Tears and Rain” podczas czytania opowiadania.
Czerwiec
„Drewniane drzwi do ogromnego, prywatnego dormitorium otworzyły się i do środka wszedł blondyn trzymający na rękach czarnowłosą dziewczynę o martwym wyrazie twarzy. Położył się na łóżku kładąc ją obok siebie i zaczął delikatnie i uspokajająco masować ją po plecach. Z małego radia stojącego w pokoju popłynęła radosna piosenka śpiewana przez wokalistę o charakterystycznym chrapliwym głosie, gdy pierwsze dźwięki popłynęły z urządzenia dziewczyna drgnęła a po jej policzkach zaczęły spływać potokiem łzy. Ulubiona piosenka Mary. Zamknęła oczy wciąż łkając a wydarzenia tego wieczoru przepłynęły jej przed oczami.”
Tym razem zebraliśmy się na jednym ze wzgórz w Albanii, miejscu do, którego często wracał Czarny Pan. Zostali wezwani wszyscy śmierciożercy; Czarny Pan karał ich i wynagradzał, rozmawiał i zabijał. Stałam tuż obok Draco, pewna, że jedyne co mnie czeka ze strony mojego najjaśniejszego władcy to nagroda. Ostatnio częściej niż zwykle przeprowadzałam akcje i nie było sytuacji by, któraś się nie udała. Moja rodzina została wywołana jako jedna z pierwszych, Belli i Rudolfowi przybyło majątku i magicznych przedmiotów do ich skrytki w banku Gringotta, Rabastan dostał sporo przedmiotów czarno magicznych a ja sznury pereł i diamentów jeden klejnot wielkości kurzego jajka.
-Mary Richard.-wywołał ją mój pan.
Mimowolnie zadrżałam. Co z nią będzie? Jaka czeka ją kara? Nie była na żadnym z naszych spotkań od dobrych paru miesięcy, ignorowała zadania, które dostawała od naszego władcy. Wyszła z szeregu innych początkujących z hardą obsypaną piegami twarzą, którą okalały krótkie złote włosy. Mocniej ścisnęłam dłoń Dracona nie zdając sobie sprawy, że wbijam się mu paznokciami w skórę.
-Zawiodłaś mnie Mary…
Już wiedziałam co ten głos oznaczał; puściłam dłoń Dracona i rzuciłam się do przodu w tym samym momencie, gdy ugodziło ją śmiercionośne zaklęcie. Nim ktokolwiek zdążył zareagować zobaczyłam jak anielska twarz mojej najlepszej przyjaciółki staje się pusta i pozbawiona wyrazu. Opadła do tyłu z wdziękiem i gracją, które pozostały jej nawet po śmierci.
Dlaczego przy niej nie byłam? Dlaczego ją zostawiłam w takim momencie? Dlaczego nie zwróciłam większej uwagi na jej stan? Dlaczego byłam tak zapatrzona w siebie? Dlaczego jej nie pomogłam? Dlaczego nie porozmawiałam z Czarnym Panem? Dlaczego to lekceważyłam? Dlaczego nie zwracałam w ostatnich miesiącach na nią uwagi? Dlaczego zawsze podczas naszej przyjaźni byłam egoistką? Dlaczego o niej nie pomyślałam? Dlaczego jej nie powstrzymałam przed wstąpieniem w szeregi Czarnego Pana? Dlaczego cieszyłam się z tego, że była śmierciożercą? Dlaczego Mary musiała zapłacić za moje błędy?
Już samo ostatnie pytanie sprawiło, że zaczęłam wrzeszczeć wbijając sobie paznokcie w policzki. Ze łzami zmieszała się krew.
Jak do tego doszło? Jak mogłam pozwolić by do tego doszło? Jak mogłam nic nie zrobić Vaxleyowi? Jak mogłam zachować się tak skandalicznie? Jak mogłam pozwolić na jej śmierć?
-Idź!!- wrzasnęłam ochryple do nieruchomego i bladego jak posąg Malfoy’a. Posłusznie wyszedł z pokoju.-Mary? Mary? Mary?
Przestałam oddychać i nie mogłam sobie przypomnieć jak się to robi.
Drzwi do łazienki się otworzyły i stanęła w nich wysoka dziewczyna o złotej krótkiej czuprynie i twarzy usianej pocałunkami słońca. Na mój widok się roześmiała.
-To ty?- po pliczkach w dalszym ciągu lały się łzy ale usta wykrzywiły się w uśmiechu.
-No jasne, że tak.- podeszła do mnie.
-N-nie jesteś d-duchem?- z powodu szlochu zaczęłam się jąkać.
-Dotknij mnie.- roześmiała się.
Przytuliłam się do niej a czując miękkość skóry i delikatny kwiatowy zapach jej ulubionych perfum uspokoiłam się.
-Przepraszam.-wymamrotałam w jej ramię, czując że po policzkach zaczynają lać mi się łzy.
-Cii. Tak to musiało być.
-Czekałaś aż on wyjdzie?- pokiwała głową.
-Nie chciałam, żebyś była sama, a w takich sytuacjach człowiek zwykle nie wie co powiedzieć.-wyjaśniła tłumacząc zachowanie Malfoy’a.
-Długo będziesz?- nagle poczułam przemożną senność.
-Tak długo jak tylko zechcesz.
Nawet nie wiem kiedy zasnęłam, to wszystko co się zdarzyło zbyt mnie zmęczyło a przy Mary czułam się spokojna i bezpieczna. Gdy otworzyłam oczy myślałam, że jej już nie będzie, że tylko mi się przyśniła, ale kręciła się po moim pokoju szperając po szufladach by jak okazało się przygotować mi strój do szkoły.
Nie rozumiałam czemu wszyscy na korytarzach mówili jak bardzo mi współczują a Draco stał się jeszcze bardziej opiekuńczy niż przedtem. Nie rozumiałam dlaczego Dumbledore wygłosił mowę pożegnalną a do szkoły przybyli rodzice Mary. Przecież ona była przy mnie! Każdego dnia! Najgorsze było pocieszenie od strony Lily Evans. Pewnego dnia po prostu podeszła do mnie podczas śniadania i powiedziała mi, że bardzo jest jej przykro z powodu śmierci mojej przyjaciółki i mimo, że mnie nie darzy sympatią to wie jak to jest i bardzo mi współczuje. Jakiej przyjaciółki? Wszyscy ludzie wokół mnie zachowywali się nadzwyczaj dziwnie sugerując natomiast, że to ja się dziwnie zachowuję.
-Jak myślisz dlaczego?- zapytałam pewnego wieczoru Mary gdy oglądałyśmy jej ulubiony film.
-Nie wiem.-zrobiła tak komiczna minę, że musiałam wybuchnąć śmiechem.
Nauczyciele zaczęli się zachowywać podejrzanie troskliwie w stosunku do mnie, dostałam długi list od Belli, Rudolfa i Rabastana pełen ciepłych słów i otuchy. Nie rozumiałam ich. Przedtem jakoś zawsze wymigiwałam się od nauki, teraz, gdy nadszedł czas testów końcowych przesiadywałam całe wieczory razem z Mary ucząc się. Nie nadaremno. Miałam ze wszystkich testów W co niezwykle zaskoczyło egzaminujących mnie nauczycieli.
-Widzisz! Jak tylko chcesz to możesz mieć najlepsze stopnie!- cieszyła się patrząc na karteczkę z wynikami, którą przyniosłam i jednocześnie grzebiąc zawzięcie w jednej z szufladek mojej toaletki.
-Wiem.
-Nie jesteś zła Elizo.-to zdanie należało ostatnio do jej ulubionych i powtarzała je przy każdej okazji.
Wzruszyłam ramionami nie pewna co odpowiedzieć. Ja miałam na ten temat jedno zdanie: Byłam śmierciożercą a śmierciożerca nie może być dobry.
-Wcale nie musisz nim być!- powiedziała siadając obok mnie.
-Muszę. To służba do końca życia, a po za tym Czarny Pan…
-Wiesz doskonale co Czarny Pan jest w stanie zrobić i pewnego dnia pożałujesz, że mnie dzisiaj nie posłuchałaś.-powiedziała z przekonaniem.
-Skąd wiesz?- spytałam zaczepnie.
-Bo już żałujesz.-spojrzała w bok a następnie chwyciła mnie za dłoń z entuzjazmem i wyciągnęła z pokoju.-Nie chcę się kłócić, chcę iść do pokoju życzeń.-parsknęłam zaraźliwym śmiechem także już po chwili jej wtórowałam.
Do pokoju życzeń chodziłyśmy dość często; Mary uwielbiała czytać romanse i grać ze mną w różne gry, ja pokazywałam jej wspomnienia Rudolfa i Rabastana o moich rodzicach.
-Możesz się zmienić.-szeptała mi w ucho za każdym razem z większym przekonaniem przed zaśnięciem. Powtarzała to tak długo, że nieomal w to uwierzyłam i zaczęłam marzyć. Wszystkie marzenia prysły w momencie, gdy znikła pewnego dnia poprzedzającego uroczystość kończącą rok szkolny. Mary była moją opoką, moim jedynym ratunkiem, dzięki niej byłam lepsza.
Zostawiła tylko karteczkę na której pisało: Zmień swoje życie.
-Zniknęła!- wpadłam głośno szlochając do pokoju Draco.
Wiedziałam, że sobie nie poradzę sama, jak mogłam sobie poradzić bez niej?!
-Kochanie masz mnie.
Płakałam w jego koszulkę mocząc ją łzami.
-N-nie zostawisz mnie?- wyjąkałam po upływie paru nastu minut.
-„Przysięgam być ci wiernym aż do śmierci.” –wyrecytował z zamkniętymi oczami.
-T-to z-znaczy?
-Wyjdziesz za mnie?- odpowiedział pytaniem na pytanie.
Spojrzałam na niego zapuchniętymi oczami z których ciągle lały się łzy.
-Tak.
Nie miałam już nikogo prócz niego i był pierwszą osobą dla której oprócz Mary dałabym się zabić. Po prostu.